To również bajka, która wyszłą spod pióra (raczej spod palców, bo teraz pisze się na komputerach używając klawiatury) mojej młodej przyjaciółki Asi i za jej zgodą publikowana na moim blogu :)
Nazywam
się Theo i opowiem wam historię, która mi się przydarzyła. Żebyście jednak
wszystko dobrze zrozumieli, zacznę od samego początku.
Mieszkam wraz ze swoją panią w małym, cichym
domku z dużym ogrodem. Moja pani ma na imię Amelia i jest weterynarzem, czyli
takim lekarzem od zwierząt. Niedaleko ma swoją pracownię, w której opiekuje się
chorymi psami, kotami, królikami, świnkami morskimi i innymi gryzoniami,
ptakami, a raz, czy dwa leczyła nawet wiewiórkę, która spadła z drzewa. Ruda
psotniczka złamała łapkę i nie mogła samodzielnie zdobywać pożywienia. Do czasu
aż w pełni wyzdrowiała, Amelia i ja przynosiliśmy jej różne smakołyki, przede
wszystkim różne rodzaje orzechów. Nawet nie wiecie jak bardzo sprawiliśmy jej
tym przyjemność.
Kitka - bo tak się nazywała - szybko się ze
mną zaprzyjaźniła i kiedy wreszcie nadszedł dzień wypuszczenia jej na wolność,
długo nie mogliśmy się rozstać. Było mi bardzo smutno, ale na szczęście moja
pani wiedziała jak skutecznie poprawić mi humor. Najpierw zabrała mnie na długi
spacer, gdzie zawarłem nowe, interesujące znajomości, a potem dostałem kość,
otoczoną grubą warstewką kurczaka.
Już widzę wasze zdziwienie i spieszę z
wyjaśnieniami. Jestem psem rasy yorkshire terier, potocznie zwanej yorkiem.
Pewnie nas dobrze znacie, gdyż na ulicach wielu miast i miasteczek można
spotkać moich licznych kuzynów i kuzynek. Łatwo nas poznać, gdyż mamy długą,
złoto-srebrną sierść i najczęściej chodzimy z włosami związanymi kolorowymi
frotkami lub spineczkami. Ludzie nas lubią, bo uważają nas za takich
słodziaków, które by tylko siedziały na rękach albo na kolanach swoich
właścicieli i przez cały dzień chodziły ubrane w takie śmieszne stroje.
Osobiście nie przepadam za ubrankami, choć przyznaję i to niechętnie, że w
zimie było mi bez niego trochę zimno.
Ale, ale, chyba trochę odbiegłem od tematu.
Musicie mi wybaczyć. Mam dopiero osiemnaście miesięcy i w odróżnieniu od
dorosłych przedstawicieli mojej rasy, mam jeszcze czarne futerko. Moja pani
mówi, że mógłbym już taki pozostać. Osobiście nie wiem, czy chciałbym już być
dorosły, czy nie. Bycie szczeniakiem ma swoje plusy. Mogę na przykład bezkarnie
leżeć na łóżku należącym do mojej pani - wiecie jak miło jest się tak zagrzebać
w świeżo pachnącej pościeli? Albo biegać cały dzień po ogrodzie i wyobrażać
sobie, że jestem super psim bohaterem. Z drugiej jednak strony nie musiałbym
chodzić do szkoły. Tak, psy też chodzą do szkoły. Co prawda nasze zajęcia
różnią się od tych, na jakie uczęszczają ludzkie dzieci, ale też mamy swojego
nauczyciela i różne zadania domowe. Musimy opanować choćby niełatwą sztukę
chodzenia przy nodze, warowania, przynoszenia różnych przedmiotów. Za dobrze
wykonane polecenie otrzymujemy smakołyki, najczęściej kawałki jakiegoś dobrego
mięska. Ja najbardziej lubię kurczaka, ale mój dobry kolega Benek - szczeniak
owczarka niemieckiego - woli surową wołowinę.
-
Zjadłbym sobie świeżą rybkę – powiedział rozmarzonym głosem Leon, kot perski. –
Najlepiej łososia albo pstrąga.
-
A ja sardynki prosto z puszki – odezwał się Max, bezdomny szaro-bury dachowiec.
Leżał na parapecie, skąd z jednej strony miał widok na pobliski park, a z
drugiej na zaplecze kliniki weterynaryjnej, gdzie zwierzęta odpoczywały po
zabiegach. – I, żeby tak ociekały olejem. Mniam – oblizał się. – Mógłbym je
jeść na śniadanie, obiad, podwieczorek i kolacje.
-
I na drugie śniadanie, i na przekąskę między posiłkami, i na małe co nieco o
północy – ironizował Leon, pieszczotliwie zwany Leosiem. – W końcu by cię od
nich zemdliło i nie mógłbyś na nie patrzeć.
-
Na pewno nie – zaprotestował kręcąc łebkiem na wszystkie strony. – Pyszna,
tłusta rybka jest wskazana o każdej porze dnia i nocy, tak często, jak tylko
jest to możliwe.
-
Ale nie codziennie – zamruczał przeciągając się. Siedział zamknięty w metalowej
klatce wyłożonej kocem, ale i tak nie opuszczał go dobry humor. – Jedzenie
powinno być urozmaicone. Jednego dnia świeża rybka, drugiego soczysty
pasztecik, trzeciego jakieś mięsko w sosiku, czwartego…
-
Przestań! Przestań! Przestań! – krzyknął Max. Od wyobrażania sobie potraw
wymienionych przez kolegę aż mu ślinka pociekła z pyszczka. – My dachowce nie
możemy wybrzydzać i jemy to, co uda się nam wygrzebać ze śmietnika.
-
Ze śmietnika? Fuj! To niezdrowe.
-
A mam jakieś wyjście? – wygładził wąsy. – Ja nie mam domu ani kochającej pani,
która spełniałaby wszystkie moje zachcianki.
-
Dam ci radę – powiedział Leoś przyglądając się jedzeniu w plastikowej miseczce.
Zamiast świeżej rybki, o której tak marzył, dostał jakieś brązowe kulki. –
Znajdź dom. A jak już znajdziesz, reszta sama się ułoży.
-
Żeby to było takie proste – westchnął.
-
To jest proste – łapką zdecydowanie odsunął miseczkę. Jeśli Amelia myślała, że
coś z niej zje, to się grubo myliła.
-
Co jest proste? – zapytał Theo, który właśnie wbiegł radośnie do pomieszczenia.
Ilekroć towarzyszył swojej pani w pracy, zawsze odwiedzał chorych kolegów.
-
Leon twierdzi, że nie ma nic łatwiejszego niż znalezienie domu – oznajmił Max.
– Zapomniał tylko dodać, że jeśli wygląda się tak jak on…
-
Co chcesz przez to powiedzieć? – nachmurzył się pers. – I lepiej dobrze
zastanów się nad odpowiedzią.
-
Spójrz na siebie, a potem na mnie – odpowiedział ze spokojem. – Ty jesteś
puchatą kulką białego futra, a ja zwykłym, szaro-burym dachowcem. Takich jak ja
nikt nie chce przygarnąć.
-
Max, to nie prawda – do rozmowy dołączyła czternastoletnia jamniczka Petunia. –
Jestem pewna, że w końcu znajdziesz swój dom, a w nim kochającego pana. To
tylko kwestia czasu.
-
Łatwo wam powiedzieć – westchnął. – Wy nie musicie się martwić o pożywienie,
czy schronienie. Ja każdego dnia walczę o przetrwanie.
-
Nie dramatyzuj – ziewnął Leoś. – Gdyby rzeczywiście było tak źle jak mówisz,
nie siedziałbyś tu razem z nami, tylko…
-
Cicho – uciął Theo. – Amelia idzie.
-
W takim razie i na mnie pora – Max zeskoczył z parapetu na zieloną trawę, a
stamtąd pognał w kierunku najbliższego drzewa.
Zwierzęta jak na komendę zamilkły. Mały york
się nie mylił. Pani weterynarz weszła do środka trzymając w dłoniach plik
kartek spiętych zielonym spinaczem. Odłożyła je na stojące przy oknie biurko i
przyjrzała się zwierzętom. Oprócz Leosia i Petuni pod jej opieką znajdował się
jeszcze mały królik, Hubert. Był niewiele większy od dwóch złączonych ze sobą
dłoni i siedział tak cichutko w klatce, że można by pomyśleć, iż nikogo w niej
nie było. Puchaty gryzoń był niemal cały czarny. Miał jedynie białą plamkę nad
nosem, którym nieustannie poruszał.
-
Jak tam Leon? – Amelia podeszła do klatki zajmowanej przez puchatego kota.
Otworzyła ją i wzięła go na ręce. – Dalej boli cię brzuszek?
Postawiła go na metalowym stole i ostrożnie
zaczęła uciskać mu brzuch. Ponieważ ani razu nie prychnął uznała, że wszystko w
porządku i z powrotem umieściła go w klatce.
-
Nic ci nie będzie – oświadczyła zmieniając mu wodę w miseczce. – Ale na
przyszłość lepiej nie zjadaj pani krewetek w ostrym sosie. Chyba, że znów
chcesz do mnie trafić.
I jeść to świństwo, które mi dajesz do
jedzenia? – pomyślał z niechęcią spoglądając na zawartość miseczki. – Już
wolałbym puszkę sardynek Maxa.
-
Wiem co sobie myślisz – pogłaskała go po głowie. – Niestety, jesteś na diecie i
nic innego nie dostaniesz do jedzenia. Przykro mi Leoś, ale to dla twojego
własnego dobra.
-
Co ty tam wiesz kobieto – zamruczał po kociemu. – Lepiej podrap mnie pod brodą.
-
A co z tobą Petunia? – zajrzała do klatki jamniczki. Jej lewa przednia łapka
była cała obandażowana. – Lepiej się czujesz?
Suczka trafiła do niej poprzedniego
wieczora. Podczas spaceru ze swoim panem niefortunnie stanęła na stłuczonej
butelce. Jeden z odłamków szkła utknął w jej łapce. Ranna trafiła pod opiekę
Amelii. Sympatyczna pani weterynarz opatrzyła ranę, a w nagrodę za grzeczność
dała jej soczysty kawałek kurczaka.
-
Jeszcze dzień lub dwa i znów będziesz mogła chodzić na spacery – zapewniła ją.
– Tylko pamiętaj: nie stawaj więcej na stłuczonym szkle.
Wdzięczna za opiekę Petunia polizała Amelię
w rękę, co niekoniecznie spodobało się Theo. Mały york przestał wesoło merdać
ogonkiem. Dobrze wiedział, że jego pani niosła pomoc potrzebującym zwierzętom,
a te w ramach podziękowania okazywały jej swoje uczucia, lecz mimo to czuł się
zazdrosny, kiedy poświęcała im więcej uwagi niż jemu. Trudno było to jednak
brać mu za złe. Wciąż był szczeniakiem, a wiadomo, że szczeniaki uważają
swojego pana lub panią za najważniejszą osobę na całym świecie i nie chętnie dzielą
się nim lub nią z innymi.
-
W porządku – sięgnęła po kartki papieru, które ze sobą przyniosła. Coś na nich
napisała i znów je odłożyła. – Został nam jeszcze Hubert.
Malutki króliczek w dalszym ciągu siedział w
samym rogu klatki i nie przestawał ruszać noskiem. Amelia uchyliła klatkę,
chcąc go wyciągnąć, lecz Theo był szybszy. Wsadził do środka swój czarny nos i
trącił królika w czoło. Nie chciał mu zrobić krzywdy, chciał go tylko powąchać.
Nigdy wcześniej nie widział takiego zwierzątka i był nim najzwyczajniej w
świecie zafascynowany.
-
Theo, zostaw futrzaka w spokoju.
Pani weterynarz jedną ręką odsunęła psa,
którego ogon poruszał się na prawo i lewo, a drugą wyjęła króliczka. Postawiła
go na tym samym stole, na którym poprzednio stał Leon. Wystraszone zwierzątko
zwinęło się w jeszcze mniejszą kulkę. Gdyby nie sterczące uszka można by go
wziąć za czarną, włochatą piłeczkę.
-
Hau! – szczeknął Theo. – Pozwól mi go zobaczyć. Jest taki mały i puchaty i tak
ładnie pachnie – powiedział po psiemu.
-
Daj małemu spokój – miauknął Leoś. – Nie widzisz, że jest wystraszony? Boi się
ciebie.
-
Mnie? Dlaczego? – nie rozumiał. – Przecież ja się chcę z nim tylko
zaprzyjaźnić.
-
Ty byś chciał się przyjaźnić ze wszystkimi – powiedział nie przestając ziewać.
Właśnie zbliżała się jego codzienna pora drzemki.
-
A co w tym złego? – dopytywał. – Dobrze jest mieć przyjaciół.
-
Chodź Theo – Amelia przywołała psa do siebie. Hubert siedział już zamknięty w
klatce. – Wiem, że chcesz mi pomóc, ale musisz też pozwolić mi pracować.
Mały york przekrzywił główkę. Wyglądał
naprawdę słodko, kiedy tak patrzył na nią tymi swoimi ciemnymi oczami.
-
Chcesz iść na spacer?
Poderwał się na cztery łapy i czym prędzej
pobiegł po swoją smycz. Rozbawionej Amelii nie zostało nic więcej, jak tylko go
zapiąć i wyjść na obiecany spacer.
-
Ucieszysz się – powiedziała, kiedy byli już poza kliniką i szli w stronę
sąsiadującego z nią parku. – Właściciele pary labradorów obiecali, że przyjdą z
nimi na spacer. Przy odrobinie szczęścia może spotkasz pozostałych towarzyszy
zabaw.
Zadowolony Theo podskoczył dwukrotnie. Spotkania
z czworonożnymi kolegami zajmowały wysoką pozycję na jego liście przyjemności.
Wyżej tylko znajdował się kurczak na obiad i kolana Amelii. Szczeniak uwielbiał
na nich leżeć, a jak jeszcze pani głaskała go po grzbiecie… Wówczas czuł się
najszczęśliwszym psem na całym świecie.
Park, do którego zbliżali się z każdą
chwilą, był od samego początku budowany z myślą tylko i wyłącznie o psach.
Czworonogi wszelkiej maści i wielkości, rasowe i kundelki miały do swojej dyspozycji
olbrzymi obszar zieleni, z licznymi drzewami do obwąchiwania. Ponadto nie
brakowało tam krzaków, które upodobały sobie mniejsze pieski, czyniąc z nich
kryjówki. Były też większe i mniejsze płotki do przeskakiwania, stare opony do
gryzienia, długie i grube sznury do zabawy w przeciąganie, a dla ludzi - drewniane
ławki do siedzenia. W samym centrum parku znajdowała się rozległa, pozbawiona drzew
polana. Właściciele psów wykorzystywali ją, aby rzucać swoim podopiecznym patyki,
piłki, piłeczki, dyski i inne przedmioty, a te, aportowały je z zadowolonymi
pyskami i merdającymi ogonami. Nie było chyba psa, któremu taka zabawa nie
sprawiałaby frajdy. Nawet te małe, jak yorki, chichuachua, puchate szpice,
którym było widać jedynie pyszczki, czy pinczerki miniaturowe nazywane
pieszczotliwie mini dobermanami, czy mopsy, chętnie biegały za piłeczkami. I
choć każdy opiekun był przede wszystkim skoncentrowany na swoim podopiecznym,
to oczy wszystkich kierowały się na parę chartów afgańskich w biegu. Te piękne,
majestatyczne psy o długim, prostym włosie miały kremowo-złote umaszczenie, przechodzące
na pyskach w ciemny brąz.
-
Patrz, Theo. Tam stoi Benek.
Mały york szczeknął trzykrotnie, po czym
spojrzał na Amelię, a gdy ta skinęła przyzwalająco głową, pobiegł przywitać się
z kolegą.
Młody owczarek niemiecki również ucieszył
się ze spotkania i wkrótce oba psy traciły czas na wspólnym dokazywaniu. Pościgom
jeden za drugim nie było końca, aż ze zmęczenia wywaliły różowe języki i chcąc nie
chcąc, musiały trochę odpocząć. Położyły się w cieniu rozłożystego dębu,
niedaleko ławki, na której siedziała Amelia. W historii psiego parku nie było
jeszcze przypadku, żeby jakiemuś psa stała się krzywda, toteż pani weterynarz w
spokoju czytała książkę.
-
Jestem tak zmęczony, że nie czuję łapek – jęknął Theo.
-
Nie marudź. Ty nie musisz wracać do domu na własnych łapach.
-
Jak to? – spytał zaskoczony. – Nie rozumiem.
-
Jesteś mały i lekki, zawsze możesz poprosić swoją panią, żeby wzięła cię na
ręce i zaniosła do domu – wyjaśnił. – A ja? Jestem kilka razy większy od ciebie
i znacznie cięższy. Mój pan nie zechce mnie nosić.
-
Może jak będziesz bardzo zmęczony… – zaproponował nieśmiało.
Owczarek niemiecki pokręcił głową, przez co
jego lewe ucho oklapło.
-
Chciałbym, ale…
W tym momencie ciszę przeszył gwizd.
Wszystkie psy jak na komendę podniosły uszy i skierowały je w stronę dźwięku.
To pan Benka dmuchnął w gwizdek, tym samym przywołując psa do siebie.
-
Wybacz mały – powiedział podnosząc się na cztery łapy. – Czas na mnie.
-
Szkoda – Theo smutno zamerdał ogonkiem. – Liczyłem, że jeszcze trochę
pobiegamy.
-
Nie smuć się – trącił go pyszczkiem. – Niedługo znowu się zobaczymy. A do tego
czasu bądź grzeczny.
-
Ja? Przecież to ty zniszczyłeś panu nowe buty – przypomniał.
-
To nie moja wina – owczarek szybko zaprotestował, po czym zaczął się bronić. –
Pachniały tak smakowicie, że po prostu musiałem ich spróbować.
-
Tak samo powiedział Bazyl, kiedy właściciele nakryli go na niszczeniu kanapy.
-
Bazyl jest psem z dalekiej Północy, a te…
-
Naprawdę? – Theo przekrzywił łepek . – A ja myślałem, że Bazyl to husky. Ma
takie piękne umaszczenie. Wygląda zupełnie jak wilk i te jego piękne błękitne
oczy – powiedział rozmarzony. – Też bym chciał mieć takie.
-
Przecież masz ładne oczy.
-
Tak uważasz? – podchwycił. – To miło, że tak sądzisz.
-
Skończmy już z tymi uprzejmościami, zaraz muszę wracać do pana, jeśli nie chcę,
żeby się na mnie gniewał.
-
Apsik! – york kichnął. Aż mu grzywka opadła na oczy. – Przepraszam, co mówiłeś?
-
Mówiłem, że Bazyl jest psem Północy, a to znaczy, że pochodzi z bardzo daleka.
Z naprawdę daleka, gdzie jest bardzo zimno i ciągle pada śnieg – wyjaśnił
mniejszemu koledze. – I dlatego, żeby nie było ci zimno, musisz się ruszać.
Biegać, skakać, ciągle mieć zajęcie. Już rozumiesz?
-
Chcesz powiedzieć, że Bazyl celowo zniszczył kanapę, bo było mu zimno, tak?
Owczarek niemiecki przejechał łapą po
pyszczku i pokręcił głową. Jego lewe ucho ponownie oklapło.
-
Nie głuptasie. Zrobił to, bo się nudził.
-
Benek! Chodź! Do nogi! Benek!
-
Naprawdę muszę już iść. Mój pan mnie wzywa.
-
Theo!
-
Oho, na mnie też już przyszła pora.
Oba szczeniaki pożegnały się ze sobą, a
następnie każdy pobiegł do swojego właściciela.
Radość ze spaceru szybko zamieniła się w
smutek, kiedy Amelia nie mogła znaleźć swojej ulubionej srebrnej bransoletki
ozdobionej kolorowymi kamieniami. Szukała jej wszędzie, lecz ta jak na złość
zapadła się pod ziemię.
-
Zniknęła! – krzyknęła ze złością zatrzaskując drzwi od szafy. – Po prostu
zniknęła!
Mały york czym prędzej podszedł do swojej
pani i trącił ją lekko swoim czarnym noskiem w nogę. Chciał ją pocieszyć, a
wiedział, że nic tak nie poprawi jej humoru jak jego słodka minka.
-
No nic – powiedziała smutnym głosem. – Znajdzie się jak nie będzie potrzebna.
Sprawa z zaginioną bransoletką pewnie
odeszłaby w zapomnienie, gdyby Amelii nie zniknęła kolejna biżuteria - para
zielonych kolczyków.
-
To już przestaje być śmieszne – mruknęła pod nosem przeszukując drewnianą
szkatułkę na biżuterię. – Rozumiem, że mogłam zgubić jedną rzecz, ale żeby od
razu dwie następne?
Theo także tego nie rozumiał. Jego pani nie
należała do bałaganiarzy, zawsze wszystko odkładała na swoje miejsce, dzięki
czemu nie miała później problemów ze znalezieniem szukanej rzeczy. Co innego
on. Bawił się raz jedną, raz drugą zabawką i niemal wszędzie można było spotkać
jego kości albo kulki karmy. Amelia złościła się za to na niego, czego też
długo nie mógł zrozumieć.
Ale jak to? – pytał po psiemu. – A jak
zabraknie jedzenia w miseczce? Albo nagle zechce mi się jeść, a będę daleko od
miseczki? Muszę mieć własne zapasy.
-
Coś taki zamyślony? – zapytał Theo Karo, czekoladowy labrador. – Zwykle
wszędzie cię pełno, wszystko cię interesuje, a tu nagle siedzisz bez ruchu, ze
spuszczonymi uszami. Wszystko w porządku? Może coś cię boli?
-
Nic mi nie jest – zapewnił.
-
Ale gdyby było, to byś nam powiedział, tak? – upewnił się. – Jesteśmy kumplami
i jako przyjaciele powinniśmy się zawsze wspierać.
-
Właśnie – poparł go jego brat, Kier.
Po chwili i inne pieski dołączyły do
rozmowy.
-
Cześć! Dawno się nie widzieliśmy – zapiszczał złoty cocker spaniel o imieniu
Rufus. – Co słychać?
-
Theo ma jakiś problem, ale nie chce się nim z nami podzielić – odpowiedział
sympatyczny beagle, którego właściciele nazwali Maniek. – To jakaś wielka
tajemnica.
-
Żadna tajemnica – zaprotestował york. – Sprawa dotyczy Amelii.
-
A więc jest poważna – oświadczyła biało-czarna kundelka Sonia. Zamiast obroży,
miała zawiązaną na szyi czerwono-niebiesko-białą apaszkę. – Co się stało?
-
Pewnie doszła do wniosku, że potrzebuje większego psa i chce cię oddać – zażartował
Szeregowy, rasy basset hound. Ilekroć z nimi rozmawiał, pozostałe psy
zastanawiały się co jest dłuższe: jego uszy, czy on sam? – Na twoim miejscu
zacząłbym uważać.
-
Przestańcie! – zapiszczał żałośnie. – Amelia nie chce mnie oddać ani wymienić.
Chodzi o jej zaginioną bransoletkę i parę kolczyków.
Szybko opowiedział im co się stało, a kiedy
skończył, powiódł wzrokiem po ich mordkach i spytał poważnie.
-
Macie jakiś pomysły? Przecież biżuteria nie mogła zniknąć od tak sobie.
-
Jest tylko jedno wyjaśnienie – odezwała się Sonia. – Ktoś ją ukradł.
-
Ale kto?
-
No jak to kto? Złodziej oczywiście – powiedział uradowany Kier. – Musiał się
zakraść do waszego domu podczas waszej nieobecności.
-
Ale wtedy zniknęłoby coś więcej – zauważył Rufus.
-
Może złodziej działa metodycznie? – podsunął Szeregowy. – To znaczy,
systematycznie wynosi różne przedmioty z domu. Wczoraj Amelii biżuterię, a
jutro twoją ulubioną zabawkę albo miskę z jedzeniem.
-
To by było straszne – jęknął york.
-
Powinieneś porozmawiać z Benkiem – zaproponował Kier, w czym poparł go jego
brat. – Ciągle się chwali, że jego wujek pracuje w policji. Może podsunie ci
jakiś pomysł?
-
I to jest myśl! – energicznie zamachał ogonkiem. – Dzięki! Zaraz do niego
pobiegnę i spytam o radę.
-
Theo, zaczekaj – Maniek ostudził jego zapał. – Benek jest w tej chwili zajęty.
Bawi się w aportowanie ze swoim panem.
Beagle miał rację i york musiał poczekać. Nie
trwało to jednak długo i wkrótce oba psy mogły ze sobą porozmawiać. Yorkshire
terier ponownie opowiedział w czym problem. Owczarek niemiecki w skupieniu
wysłuchał jego opowieści, a gdy ten skończył, oświadczył.
-
Chyba wiem jak ci pomóc. Jeśli chcesz złapać złodzieja, musisz go czymś skusić.
Zastaw pułapkę.
-
Co takiego? – zastrzygł uszami. – Nie rozumiem.
-
To proste. Twój złodziejaszek upodobał sobie rzeczy należące do Amelii, więc
będziesz musiał pożyczyć od niej jakiś błyszczący drobiazg i położyć go w
widocznym miejscu, a samemu ukryć się. Tylko, żebyś mógł swobodnie obserwować
to, co będzie się działo – zastrzegł. – I nie może cię być nigdzie widać,
inaczej plan nie powiedzie się.
-
No nie wiem – pokręcił łebkiem. – Jesteś pewien, że to pomoże?
-
Zaufaj mi – trącił go pyskiem. – Mój wujek jest policjantem. Wraz ze swoim
panem codziennie bierze udział w podobnych akcjach. To się nie może nie udać.
Theo trochę bez przekonania, ale postanowił
wcielić plan Benka w życie. Ostatecznie nie miał nic do stracenia. Gdyby udało
mu się złapać złodzieja na gorącym uczynku, Amelia do końca jego życia
karmiłaby go soczystym kurczakiem. Gdyby jednak złodziej nie zjawił się, odłoży
pożyczony naszyjnik na miejsce i będzie udawać, że nic się nie stało.
-
Tak – mruknął do siebie. – To się może udać.
Owczarek niemiecki nie mylił się. Nie minęła
godzina od zastawienia pułapki, a złodziej przyszedł po kolejne cenne trofeum
do swojej kolekcji. Przyszedł, a właściwie przyfrunął, gdyż złodziejaszkiem
okazała się sroka. Czarno-biały ptak podfrunął do okna, zatrzymał się na
parapecie i… Ledwo Theo tylko mrugnął, a sroka czym prędzej rzuciła się na
leżący na podłodze naszyjnik Amelii, złapała go w dziób i z powrotem wylądowała
na parapecie. Obejrzała go w świetle dnia i znów chwyciła w dziób.
-
Złodzieju! – krzyknął za nią wybiegając spod stołu, lecz było już za późno.
Sroka odleciała.
Załamany york usiadł na środku pokoju. Już
wiedział co się stało z poprzednimi błyskotkami, lecz nie wiedział jak je
odzyskać. Ptak zapewne miał gdzieś w pobliżu swoje gniazdo, do którego
przynosił skradzione przedmioty, tyle, że pies nie wiedział gdzie go szukać.
Nagle zastrzygł uszami. Przypomniał sobie,
kto może mu pomóc.
-
Max!
Czym prędzej pobiegł do kliniki, gdzie miał
nadzieję go zastać. Nie pomylił się. Dachowiec leżał rozciągnięty na parapecie.
-
Max! Musisz mi pomóc i to szybko! Sroka ukradła naszyjnik Amelii! – wyrzucił z
siebie jednym tchem. – Musimy ją złapać i odzyskać skradzione przedmioty!
-
Przede wszystkim uspokój się. Cały aż się trzęsiesz.
-
To ze złości – przyznał. – Max, proszę, ja naprawdę pilnie potrzebuję pomocy.
-
W porządku. O co chodzi?
-
Nie słuchałeś uważnie? – odezwał się zaspany Leoś. – Sroka porwała naszyjnik
Amelii i Theo chce go odzyskać.
-
Słyszałem – burknął. – Sroka mówisz? Jak wyglądała?
-
Tak jak sroka – odpowiedział niepewnie. – Miała białe i czarne piórka…
-
Znam jedną srokę, która lubi błyskotki – oznajmił Max po dłuższej chwili
namysłu. – Mieszka w parku.
-
To świetnie! – podskoczył. – Zaraz do niej pójdziemy i…
-
I co jej powiesz? – przerwał mu w pół zdania. – Poprosisz ją grzecznie o oddanie
skradzionych rzeczy? Wyśmieje cię albo nabije ci guza. Ptaki mają bardzo twarde
i mocne dzioby. Wierz mi mały, wiem coś o tym.
-
To co zrobimy? – jęknął. – Nie możemy jej przecież odpuścić. To nie są jej
rzeczy, tylko mojej pani.
-
Musicie wziąć kogoś ze sobą – zaproponował Leon. – Najlepiej kogoś większego,
kto swoim wzrostem wzbudzi w sroce strach.
-
Leoś ma rację – poparła go Petunia. – Mały york i dachowiec to stanowczo za
mało.
Theo zasmucił się, lecz los ponownie się do
niego uśmiechnął. Z sąsiadującego z kliniką podwórka doszło do jego uszu wesołe
szczekanie. Natychmiast poznał ten głos. To był Szeregowy.
-
Chodź Max – skinął na kota. – Wiem kto nam pomoże.
Zgodnie z jego przewidywaniami, Szeregowy
zgodził się im pomóc. I tak, cała czwórka - tak, czwórka, gdyż do basseta
dołączył jego kuzyn, również basset - wyruszyła do parku na spotkanie ze sroką
złodziejką.
-
To tutaj – oświadczył Max wskazując na drzewo. Na samym szczycie znajdowało się
należące do ptaka gniazdo. – Co teraz?
-
Grzecznie z nią porozmawiamy.
-
A jak nie zechce oddać skradzionych przedmiotów?
-
Cicho! – warknął Szeregowy. – Sroka przyleciała.
-
Proszę, proszę – zaskrzeczała. – Kogo to moje piękne oczy widzą. Czego chcecie?
-
Przyszliśmy prosić cię, żebyś oddała skradzioną mojej pani biżuterię –
powiedział Theo, wysuwając się na czoło małej grupki. – To znaczy bransoletkę,
parę kolczyków i naszyjnik.
-
A jak nie zechcę oddać moich skarbów, to co mi zrobicie? Spróbujecie tu wejść?
Jesteście psami, a psy nie chodzą po drzewach.
-
Ale ja chodzę – zaprotestował Max. – Jestem kotem.
Sroka przyjrzała mu się krytycznym wzrokiem.
-
Jak na kota wyglądasz dość marnie – oznajmiła. – Może jesteś psem przebranym za
kota?
-
Co powiedziałaś?! – rozzłościł się. – Nie jestem żadnym psem, tylko kotem! I
mogę ci to udowodnić.
Dachowiec zaczął się wspinać na drzewo, lecz
nie zrobiło to na sroce najmniejszego wrażenia.
-
Wracajcie do domu maluchy – zaskrzeczała. – Nic tu po was.
-
Maluchy? – Szeregowy spojrzał na Theo i na swojego kuzyna. Nawet jak już
dorosną, to i tak nie osiągną wzrostu dorosłego owczarka niemieckiego, czy
labradora, ale okropne ptaszysko nie musiało o tym wiedzieć. – Kogo nazywasz
maluchem?
-
No jak to kogo? Was oczywiście.
-
Lepiej cofnij zaraz te słowa – odezwał się kuzyn basseta. – Widzisz tamte
wielkie czarne psy? To nasi dalsi kuzyni. Jeśli nie oddasz zaraz skradzionych
rzeczy, poprosimy je, żeby nam pomogły je odzyskać.
-
Jeśli myślisz, że tu wejdą…
-
Nie muszą wchodzić. Są tak duże i ciężkie, że wystarczy tylko, iż oprą się
przednimi łapami o pień twojego drzewa i… – łapką uderzył w kępkę trawy. –
Twoje drzewo runie, a wraz z nim gniazdo i już bez problemów odbierzemy swoje
rzeczy.
-
Nie ośmielisz się – zaskrzeczała sroka z wysoko uniesioną głową, choć w głębi
siebie nie była aż tak odważna.
-
A założymy się? – zapytał Szeregowy. I nie czekając na jej odpowiedź, ruszył w
stronę wielkich, czarnych psów. – Hej, kuzyni, mamy do was…
-
Auuuu!
Wszystkie łebki skierowały się do góry. To
Max złapał srokę za ogon. Nic jej nie zrobił, trochę ją tylko wystraszył, ale
to wystarczyło, by oddała im biżuterię Amelii.
-
Idźcie już i nie wracajcie! – zaskrzeczała oglądając pióra na ogonie. – Nie
chcę was więcej widzieć.
-
Dzięki koledzy – powiedział Theo, gdy już znaleźli się przy klinice. – Bez was
i waszej pomocy nie dałbym rady.
-
Nie ma za co – odpowiedziały zgodnie bassety.
-
Ja też się cieszę, że mogłem pomóc – oświadczył kot. – Fajnie było złapać
wstrętne ptaszysko za ogon. Założę się, że już nigdy więcej niczego nie ukradnie
Amelii.
-
Mam nadzieję.
Wieczorem, pani małego yorka nie posiadła
się z radości, kiedy znalazła zagubioną biżuterię. Patrząc na nią, Theo nie
przestawał się uśmiechać.
Było warto – pomyślał patrząc na jej
roześmianą twarz.