Translate

środa, stycznia 06, 2016

Klub szczeniaka

To również bajka, która wyszłą spod pióra (raczej spod palców, bo teraz pisze się na komputerach używając klawiatury)  mojej młodej przyjaciółki Asi i za jej zgodą publikowana na moim blogu :)

Nazywam się Theo i opowiem wam historię, która mi się przydarzyła. Żebyście jednak wszystko dobrze zrozumieli, zacznę od samego początku.
   Mieszkam wraz ze swoją panią w małym, cichym domku z dużym ogrodem. Moja pani ma na imię Amelia i jest weterynarzem, czyli takim lekarzem od zwierząt. Niedaleko ma swoją pracownię, w której opiekuje się chorymi psami, kotami, królikami, świnkami morskimi i innymi gryzoniami, ptakami, a raz, czy dwa leczyła nawet wiewiórkę, która spadła z drzewa. Ruda psotniczka złamała łapkę i nie mogła samodzielnie zdobywać pożywienia. Do czasu aż w pełni wyzdrowiała, Amelia i ja przynosiliśmy jej różne smakołyki, przede wszystkim różne rodzaje orzechów. Nawet nie wiecie jak bardzo sprawiliśmy jej tym przyjemność.
   Kitka - bo tak się nazywała - szybko się ze mną zaprzyjaźniła i kiedy wreszcie nadszedł dzień wypuszczenia jej na wolność, długo nie mogliśmy się rozstać. Było mi bardzo smutno, ale na szczęście moja pani wiedziała jak skutecznie poprawić mi humor. Najpierw zabrała mnie na długi spacer, gdzie zawarłem nowe, interesujące znajomości, a potem dostałem kość, otoczoną grubą warstewką kurczaka.
   Już widzę wasze zdziwienie i spieszę z wyjaśnieniami. Jestem psem rasy yorkshire terier, potocznie zwanej yorkiem. Pewnie nas dobrze znacie, gdyż na ulicach wielu miast i miasteczek można spotkać moich licznych kuzynów i kuzynek. Łatwo nas poznać, gdyż mamy długą, złoto-srebrną sierść i najczęściej chodzimy z włosami związanymi kolorowymi frotkami lub spineczkami. Ludzie nas lubią, bo uważają nas za takich słodziaków, które by tylko siedziały na rękach albo na kolanach swoich właścicieli i przez cały dzień chodziły ubrane w takie śmieszne stroje. Osobiście nie przepadam za ubrankami, choć przyznaję i to niechętnie, że w zimie było mi bez niego trochę zimno.
   Ale, ale, chyba trochę odbiegłem od tematu. Musicie mi wybaczyć. Mam dopiero osiemnaście miesięcy i w odróżnieniu od dorosłych przedstawicieli mojej rasy, mam jeszcze czarne futerko. Moja pani mówi, że mógłbym już taki pozostać. Osobiście nie wiem, czy chciałbym już być dorosły, czy nie. Bycie szczeniakiem ma swoje plusy. Mogę na przykład bezkarnie leżeć na łóżku należącym do mojej pani - wiecie jak miło jest się tak zagrzebać w świeżo pachnącej pościeli? Albo biegać cały dzień po ogrodzie i wyobrażać sobie, że jestem super psim bohaterem. Z drugiej jednak strony nie musiałbym chodzić do szkoły. Tak, psy też chodzą do szkoły. Co prawda nasze zajęcia różnią się od tych, na jakie uczęszczają ludzkie dzieci, ale też mamy swojego nauczyciela i różne zadania domowe. Musimy opanować choćby niełatwą sztukę chodzenia przy nodze, warowania, przynoszenia różnych przedmiotów. Za dobrze wykonane polecenie otrzymujemy smakołyki, najczęściej kawałki jakiegoś dobrego mięska. Ja najbardziej lubię kurczaka, ale mój dobry kolega Benek - szczeniak owczarka niemieckiego - woli surową wołowinę.

- Zjadłbym sobie świeżą rybkę – powiedział rozmarzonym głosem Leon, kot perski. – Najlepiej łososia albo pstrąga.
- A ja sardynki prosto z puszki – odezwał się Max, bezdomny szaro-bury dachowiec. Leżał na parapecie, skąd z jednej strony miał widok na pobliski park, a z drugiej na zaplecze kliniki weterynaryjnej, gdzie zwierzęta odpoczywały po zabiegach. – I, żeby tak ociekały olejem. Mniam – oblizał się. – Mógłbym je jeść na śniadanie, obiad, podwieczorek i kolacje.
- I na drugie śniadanie, i na przekąskę między posiłkami, i na małe co nieco o północy – ironizował Leon, pieszczotliwie zwany Leosiem. – W końcu by cię od nich zemdliło i nie mógłbyś na nie patrzeć.
- Na pewno nie – zaprotestował kręcąc łebkiem na wszystkie strony. – Pyszna, tłusta rybka jest wskazana o każdej porze dnia i nocy, tak często, jak tylko jest to możliwe.
- Ale nie codziennie – zamruczał przeciągając się. Siedział zamknięty w metalowej klatce wyłożonej kocem, ale i tak nie opuszczał go dobry humor. – Jedzenie powinno być urozmaicone. Jednego dnia świeża rybka, drugiego soczysty pasztecik, trzeciego jakieś mięsko w sosiku, czwartego…
- Przestań! Przestań! Przestań! – krzyknął Max. Od wyobrażania sobie potraw wymienionych przez kolegę aż mu ślinka pociekła z pyszczka. – My dachowce nie możemy wybrzydzać i jemy to, co uda się nam wygrzebać ze śmietnika.
- Ze śmietnika? Fuj! To niezdrowe.
- A mam jakieś wyjście? – wygładził wąsy. – Ja nie mam domu ani kochającej pani, która spełniałaby wszystkie moje zachcianki.
- Dam ci radę – powiedział Leoś przyglądając się jedzeniu w plastikowej miseczce. Zamiast świeżej rybki, o której tak marzył, dostał jakieś brązowe kulki. – Znajdź dom. A jak już znajdziesz, reszta sama się ułoży.
- Żeby to było takie proste – westchnął.
- To jest proste – łapką zdecydowanie odsunął miseczkę. Jeśli Amelia myślała, że coś z niej zje, to się grubo myliła.
- Co jest proste? – zapytał Theo, który właśnie wbiegł radośnie do pomieszczenia. Ilekroć towarzyszył swojej pani w pracy, zawsze odwiedzał chorych kolegów.
- Leon twierdzi, że nie ma nic łatwiejszego niż znalezienie domu – oznajmił Max. – Zapomniał tylko dodać, że jeśli wygląda się tak jak on…
- Co chcesz przez to powiedzieć? – nachmurzył się pers. – I lepiej dobrze zastanów się nad odpowiedzią.
- Spójrz na siebie, a potem na mnie – odpowiedział ze spokojem. – Ty jesteś puchatą kulką białego futra, a ja zwykłym, szaro-burym dachowcem. Takich jak ja nikt nie chce przygarnąć.
- Max, to nie prawda – do rozmowy dołączyła czternastoletnia jamniczka Petunia. – Jestem pewna, że w końcu znajdziesz swój dom, a w nim kochającego pana. To tylko kwestia czasu.
- Łatwo wam powiedzieć – westchnął. – Wy nie musicie się martwić o pożywienie, czy schronienie. Ja każdego dnia walczę o przetrwanie.
- Nie dramatyzuj – ziewnął Leoś. – Gdyby rzeczywiście było tak źle jak mówisz, nie siedziałbyś tu razem z nami, tylko…
- Cicho – uciął Theo. – Amelia idzie.
- W takim razie i na mnie pora – Max zeskoczył z parapetu na zieloną trawę, a stamtąd pognał w kierunku najbliższego drzewa.
   Zwierzęta jak na komendę zamilkły. Mały york się nie mylił. Pani weterynarz weszła do środka trzymając w dłoniach plik kartek spiętych zielonym spinaczem. Odłożyła je na stojące przy oknie biurko i przyjrzała się zwierzętom. Oprócz Leosia i Petuni pod jej opieką znajdował się jeszcze mały królik, Hubert. Był niewiele większy od dwóch złączonych ze sobą dłoni i siedział tak cichutko w klatce, że można by pomyśleć, iż nikogo w niej nie było. Puchaty gryzoń był niemal cały czarny. Miał jedynie białą plamkę nad nosem, którym nieustannie poruszał.
- Jak tam Leon? – Amelia podeszła do klatki zajmowanej przez puchatego kota. Otworzyła ją i wzięła go na ręce. – Dalej boli cię brzuszek?
   Postawiła go na metalowym stole i ostrożnie zaczęła uciskać mu brzuch. Ponieważ ani razu nie prychnął uznała, że wszystko w porządku i z powrotem umieściła go w klatce.
- Nic ci nie będzie – oświadczyła zmieniając mu wodę w miseczce. – Ale na przyszłość lepiej nie zjadaj pani krewetek w ostrym sosie. Chyba, że znów chcesz do mnie trafić.
   I jeść to świństwo, które mi dajesz do jedzenia? – pomyślał z niechęcią spoglądając na zawartość miseczki. – Już wolałbym puszkę sardynek Maxa.
- Wiem co sobie myślisz – pogłaskała go po głowie. – Niestety, jesteś na diecie i nic innego nie dostaniesz do jedzenia. Przykro mi Leoś, ale to dla twojego własnego dobra.
- Co ty tam wiesz kobieto – zamruczał po kociemu. – Lepiej podrap mnie pod brodą.
- A co z tobą Petunia? – zajrzała do klatki jamniczki. Jej lewa przednia łapka była cała obandażowana. – Lepiej się czujesz?
   Suczka trafiła do niej poprzedniego wieczora. Podczas spaceru ze swoim panem niefortunnie stanęła na stłuczonej butelce. Jeden z odłamków szkła utknął w jej łapce. Ranna trafiła pod opiekę Amelii. Sympatyczna pani weterynarz opatrzyła ranę, a w nagrodę za grzeczność dała jej soczysty kawałek kurczaka.
- Jeszcze dzień lub dwa i znów będziesz mogła chodzić na spacery – zapewniła ją. – Tylko pamiętaj: nie stawaj więcej na stłuczonym szkle.
   Wdzięczna za opiekę Petunia polizała Amelię w rękę, co niekoniecznie spodobało się Theo. Mały york przestał wesoło merdać ogonkiem. Dobrze wiedział, że jego pani niosła pomoc potrzebującym zwierzętom, a te w ramach podziękowania okazywały jej swoje uczucia, lecz mimo to czuł się zazdrosny, kiedy poświęcała im więcej uwagi niż jemu. Trudno było to jednak brać mu za złe. Wciąż był szczeniakiem, a wiadomo, że szczeniaki uważają swojego pana lub panią za najważniejszą osobę na całym świecie i nie chętnie dzielą się nim lub nią z innymi.
- W porządku – sięgnęła po kartki papieru, które ze sobą przyniosła. Coś na nich napisała i znów je odłożyła. – Został nam jeszcze Hubert.
   Malutki króliczek w dalszym ciągu siedział w samym rogu klatki i nie przestawał ruszać noskiem. Amelia uchyliła klatkę, chcąc go wyciągnąć, lecz Theo był szybszy. Wsadził do środka swój czarny nos i trącił królika w czoło. Nie chciał mu zrobić krzywdy, chciał go tylko powąchać. Nigdy wcześniej nie widział takiego zwierzątka i był nim najzwyczajniej w świecie zafascynowany.
- Theo, zostaw futrzaka w spokoju.
   Pani weterynarz jedną ręką odsunęła psa, którego ogon poruszał się na prawo i lewo, a drugą wyjęła króliczka. Postawiła go na tym samym stole, na którym poprzednio stał Leon. Wystraszone zwierzątko zwinęło się w jeszcze mniejszą kulkę. Gdyby nie sterczące uszka można by go wziąć za czarną, włochatą piłeczkę.
- Hau! – szczeknął Theo. – Pozwól mi go zobaczyć. Jest taki mały i puchaty i tak ładnie pachnie – powiedział po psiemu.
- Daj małemu spokój – miauknął Leoś. – Nie widzisz, że jest wystraszony? Boi się ciebie.
- Mnie? Dlaczego? – nie rozumiał. – Przecież ja się chcę z nim tylko zaprzyjaźnić.
- Ty byś chciał się przyjaźnić ze wszystkimi – powiedział nie przestając ziewać. Właśnie zbliżała się jego codzienna pora drzemki.
- A co w tym złego? – dopytywał. – Dobrze jest mieć przyjaciół.
- Chodź Theo – Amelia przywołała psa do siebie. Hubert siedział już zamknięty w klatce. – Wiem, że chcesz mi pomóc, ale musisz też pozwolić mi pracować.
   Mały york przekrzywił główkę. Wyglądał naprawdę słodko, kiedy tak patrzył na nią tymi swoimi ciemnymi oczami.
- Chcesz iść na spacer?
   Poderwał się na cztery łapy i czym prędzej pobiegł po swoją smycz. Rozbawionej Amelii nie zostało nic więcej, jak tylko go zapiąć i wyjść na obiecany spacer.
- Ucieszysz się – powiedziała, kiedy byli już poza kliniką i szli w stronę sąsiadującego z nią parku. – Właściciele pary labradorów obiecali, że przyjdą z nimi na spacer. Przy odrobinie szczęścia może spotkasz pozostałych towarzyszy zabaw.
   Zadowolony Theo podskoczył dwukrotnie. Spotkania z czworonożnymi kolegami zajmowały wysoką pozycję na jego liście przyjemności. Wyżej tylko znajdował się kurczak na obiad i kolana Amelii. Szczeniak uwielbiał na nich leżeć, a jak jeszcze pani głaskała go po grzbiecie… Wówczas czuł się najszczęśliwszym psem na całym świecie.
   Park, do którego zbliżali się z każdą chwilą, był od samego początku budowany z myślą tylko i wyłącznie o psach. Czworonogi wszelkiej maści i wielkości, rasowe i kundelki miały do swojej dyspozycji olbrzymi obszar zieleni, z licznymi drzewami do obwąchiwania. Ponadto nie brakowało tam krzaków, które upodobały sobie mniejsze pieski, czyniąc z nich kryjówki. Były też większe i mniejsze płotki do przeskakiwania, stare opony do gryzienia, długie i grube sznury do zabawy w przeciąganie, a dla ludzi - drewniane ławki do siedzenia. W samym centrum parku znajdowała się rozległa, pozbawiona drzew polana. Właściciele psów wykorzystywali ją, aby rzucać swoim podopiecznym patyki, piłki, piłeczki, dyski i inne przedmioty, a te, aportowały je z zadowolonymi pyskami i merdającymi ogonami. Nie było chyba psa, któremu taka zabawa nie sprawiałaby frajdy. Nawet te małe, jak yorki, chichuachua, puchate szpice, którym było widać jedynie pyszczki, czy pinczerki miniaturowe nazywane pieszczotliwie mini dobermanami, czy mopsy, chętnie biegały za piłeczkami. I choć każdy opiekun był przede wszystkim skoncentrowany na swoim podopiecznym, to oczy wszystkich kierowały się na parę chartów afgańskich w biegu. Te piękne, majestatyczne psy o długim, prostym włosie miały kremowo-złote umaszczenie, przechodzące na pyskach w ciemny brąz.
- Patrz, Theo. Tam stoi Benek.
   Mały york szczeknął trzykrotnie, po czym spojrzał na Amelię, a gdy ta skinęła przyzwalająco głową, pobiegł przywitać się z kolegą.
   Młody owczarek niemiecki również ucieszył się ze spotkania i wkrótce oba psy traciły czas na wspólnym dokazywaniu. Pościgom jeden za drugim nie było końca, aż ze zmęczenia wywaliły różowe języki i chcąc nie chcąc, musiały trochę odpocząć. Położyły się w cieniu rozłożystego dębu, niedaleko ławki, na której siedziała Amelia. W historii psiego parku nie było jeszcze przypadku, żeby jakiemuś psa stała się krzywda, toteż pani weterynarz w spokoju czytała książkę.
- Jestem tak zmęczony, że nie czuję łapek – jęknął Theo.
- Nie marudź. Ty nie musisz wracać do domu na własnych łapach.
- Jak to? – spytał zaskoczony. – Nie rozumiem.
- Jesteś mały i lekki, zawsze możesz poprosić swoją panią, żeby wzięła cię na ręce i zaniosła do domu – wyjaśnił. – A ja? Jestem kilka razy większy od ciebie i znacznie cięższy. Mój pan nie zechce mnie nosić.
- Może jak będziesz bardzo zmęczony… – zaproponował nieśmiało.
   Owczarek niemiecki pokręcił głową, przez co jego lewe ucho oklapło.
- Chciałbym, ale…
   W tym momencie ciszę przeszył gwizd. Wszystkie psy jak na komendę podniosły uszy i skierowały je w stronę dźwięku. To pan Benka dmuchnął w gwizdek, tym samym przywołując psa do siebie.
- Wybacz mały – powiedział podnosząc się na cztery łapy. – Czas na mnie.
- Szkoda – Theo smutno zamerdał ogonkiem. – Liczyłem, że jeszcze trochę pobiegamy.
- Nie smuć się – trącił go pyszczkiem. – Niedługo znowu się zobaczymy. A do tego czasu bądź grzeczny.
- Ja? Przecież to ty zniszczyłeś panu nowe buty – przypomniał.
- To nie moja wina – owczarek szybko zaprotestował, po czym zaczął się bronić. – Pachniały tak smakowicie, że po prostu musiałem ich spróbować.
- Tak samo powiedział Bazyl, kiedy właściciele nakryli go na niszczeniu kanapy.
- Bazyl jest psem z dalekiej Północy, a te…
- Naprawdę? – Theo przekrzywił łepek . – A ja myślałem, że Bazyl to husky. Ma takie piękne umaszczenie. Wygląda zupełnie jak wilk i te jego piękne błękitne oczy – powiedział rozmarzony. – Też bym chciał mieć takie.
- Przecież masz ładne oczy.
- Tak uważasz? – podchwycił. – To miło, że tak sądzisz.
- Skończmy już z tymi uprzejmościami, zaraz muszę wracać do pana, jeśli nie chcę, żeby się na mnie gniewał.
- Apsik! – york kichnął. Aż mu grzywka opadła na oczy. – Przepraszam, co mówiłeś?
- Mówiłem, że Bazyl jest psem Północy, a to znaczy, że pochodzi z bardzo daleka. Z naprawdę daleka, gdzie jest bardzo zimno i ciągle pada śnieg – wyjaśnił mniejszemu koledze. – I dlatego, żeby nie było ci zimno, musisz się ruszać. Biegać, skakać, ciągle mieć zajęcie. Już rozumiesz?
- Chcesz powiedzieć, że Bazyl celowo zniszczył kanapę, bo było mu zimno, tak?
   Owczarek niemiecki przejechał łapą po pyszczku i pokręcił głową. Jego lewe ucho ponownie oklapło.
- Nie głuptasie. Zrobił to, bo się nudził.
- Benek! Chodź! Do nogi! Benek!
- Naprawdę muszę już iść. Mój pan mnie wzywa.
- Theo!
- Oho, na mnie też już przyszła pora.
   Oba szczeniaki pożegnały się ze sobą, a następnie każdy pobiegł do swojego właściciela.
   Radość ze spaceru szybko zamieniła się w smutek, kiedy Amelia nie mogła znaleźć swojej ulubionej srebrnej bransoletki ozdobionej kolorowymi kamieniami. Szukała jej wszędzie, lecz ta jak na złość zapadła się pod ziemię.
- Zniknęła! – krzyknęła ze złością zatrzaskując drzwi od szafy. – Po prostu zniknęła!
   Mały york czym prędzej podszedł do swojej pani i trącił ją lekko swoim czarnym noskiem w nogę. Chciał ją pocieszyć, a wiedział, że nic tak nie poprawi jej humoru jak jego słodka minka.
- No nic – powiedziała smutnym głosem. – Znajdzie się jak nie będzie potrzebna.
   Sprawa z zaginioną bransoletką pewnie odeszłaby w zapomnienie, gdyby Amelii nie zniknęła kolejna biżuteria - para zielonych kolczyków.
- To już przestaje być śmieszne – mruknęła pod nosem przeszukując drewnianą szkatułkę na biżuterię. – Rozumiem, że mogłam zgubić jedną rzecz, ale żeby od razu dwie następne?
   Theo także tego nie rozumiał. Jego pani nie należała do bałaganiarzy, zawsze wszystko odkładała na swoje miejsce, dzięki czemu nie miała później problemów ze znalezieniem szukanej rzeczy. Co innego on. Bawił się raz jedną, raz drugą zabawką i niemal wszędzie można było spotkać jego kości albo kulki karmy. Amelia złościła się za to na niego, czego też długo nie mógł zrozumieć.
   Ale jak to? – pytał po psiemu. – A jak zabraknie jedzenia w miseczce? Albo nagle zechce mi się jeść, a będę daleko od miseczki? Muszę mieć własne zapasy.

- Coś taki zamyślony? – zapytał Theo Karo, czekoladowy labrador. – Zwykle wszędzie cię pełno, wszystko cię interesuje, a tu nagle siedzisz bez ruchu, ze spuszczonymi uszami. Wszystko w porządku? Może coś cię boli?
- Nic mi nie jest – zapewnił.
- Ale gdyby było, to byś nam powiedział, tak? – upewnił się. – Jesteśmy kumplami i jako przyjaciele powinniśmy się zawsze wspierać.
- Właśnie – poparł go jego brat, Kier.
   Po chwili i inne pieski dołączyły do rozmowy.
- Cześć! Dawno się nie widzieliśmy – zapiszczał złoty cocker spaniel o imieniu Rufus. – Co słychać?
- Theo ma jakiś problem, ale nie chce się nim z nami podzielić – odpowiedział sympatyczny beagle, którego właściciele nazwali Maniek. – To jakaś wielka tajemnica.
- Żadna tajemnica – zaprotestował york. – Sprawa dotyczy Amelii.
- A więc jest poważna – oświadczyła biało-czarna kundelka Sonia. Zamiast obroży, miała zawiązaną na szyi czerwono-niebiesko-białą apaszkę. – Co się stało?
- Pewnie doszła do wniosku, że potrzebuje większego psa i chce cię oddać – zażartował Szeregowy, rasy basset hound. Ilekroć z nimi rozmawiał, pozostałe psy zastanawiały się co jest dłuższe: jego uszy, czy on sam? – Na twoim miejscu zacząłbym uważać.
- Przestańcie! – zapiszczał żałośnie. – Amelia nie chce mnie oddać ani wymienić. Chodzi o jej zaginioną bransoletkę i parę kolczyków.
   Szybko opowiedział im co się stało, a kiedy skończył, powiódł wzrokiem po ich mordkach i spytał poważnie.
- Macie jakiś pomysły? Przecież biżuteria nie mogła zniknąć od tak sobie.
- Jest tylko jedno wyjaśnienie – odezwała się Sonia. – Ktoś ją ukradł.
- Ale kto?
- No jak to kto? Złodziej oczywiście – powiedział uradowany Kier. – Musiał się zakraść do waszego domu podczas waszej nieobecności.
- Ale wtedy zniknęłoby coś więcej – zauważył Rufus.
- Może złodziej działa metodycznie? – podsunął Szeregowy. – To znaczy, systematycznie wynosi różne przedmioty z domu. Wczoraj Amelii biżuterię, a jutro twoją ulubioną zabawkę albo miskę z jedzeniem.
- To by było straszne – jęknął york.
- Powinieneś porozmawiać z Benkiem – zaproponował Kier, w czym poparł go jego brat. – Ciągle się chwali, że jego wujek pracuje w policji. Może podsunie ci jakiś pomysł?
- I to jest myśl! – energicznie zamachał ogonkiem. – Dzięki! Zaraz do niego pobiegnę i spytam o radę.
- Theo, zaczekaj – Maniek ostudził jego zapał. – Benek jest w tej chwili zajęty. Bawi się w aportowanie ze swoim panem.
   Beagle miał rację i york musiał poczekać. Nie trwało to jednak długo i wkrótce oba psy mogły ze sobą porozmawiać. Yorkshire terier ponownie opowiedział w czym problem. Owczarek niemiecki w skupieniu wysłuchał jego opowieści, a gdy ten skończył, oświadczył.
- Chyba wiem jak ci pomóc. Jeśli chcesz złapać złodzieja, musisz go czymś skusić. Zastaw pułapkę.
- Co takiego? – zastrzygł uszami. – Nie rozumiem.
- To proste. Twój złodziejaszek upodobał sobie rzeczy należące do Amelii, więc będziesz musiał pożyczyć od niej jakiś błyszczący drobiazg i położyć go w widocznym miejscu, a samemu ukryć się. Tylko, żebyś mógł swobodnie obserwować to, co będzie się działo – zastrzegł. – I nie może cię być nigdzie widać, inaczej plan nie powiedzie się.
- No nie wiem – pokręcił łebkiem. – Jesteś pewien, że to pomoże?
- Zaufaj mi – trącił go pyskiem. – Mój wujek jest policjantem. Wraz ze swoim panem codziennie bierze udział w podobnych akcjach. To się nie może nie udać.
   Theo trochę bez przekonania, ale postanowił wcielić plan Benka w życie. Ostatecznie nie miał nic do stracenia. Gdyby udało mu się złapać złodzieja na gorącym uczynku, Amelia do końca jego życia karmiłaby go soczystym kurczakiem. Gdyby jednak złodziej nie zjawił się, odłoży pożyczony naszyjnik na miejsce i będzie udawać, że nic się nie stało.
- Tak – mruknął do siebie. – To się może udać.
   Owczarek niemiecki nie mylił się. Nie minęła godzina od zastawienia pułapki, a złodziej przyszedł po kolejne cenne trofeum do swojej kolekcji. Przyszedł, a właściwie przyfrunął, gdyż złodziejaszkiem okazała się sroka. Czarno-biały ptak podfrunął do okna, zatrzymał się na parapecie i… Ledwo Theo tylko mrugnął, a sroka czym prędzej rzuciła się na leżący na podłodze naszyjnik Amelii, złapała go w dziób i z powrotem wylądowała na parapecie. Obejrzała go w świetle dnia i znów chwyciła w dziób.
- Złodzieju! – krzyknął za nią wybiegając spod stołu, lecz było już za późno. Sroka odleciała.
   Załamany york usiadł na środku pokoju. Już wiedział co się stało z poprzednimi błyskotkami, lecz nie wiedział jak je odzyskać. Ptak zapewne miał gdzieś w pobliżu swoje gniazdo, do którego przynosił skradzione przedmioty, tyle, że pies nie wiedział gdzie go szukać.
   Nagle zastrzygł uszami. Przypomniał sobie, kto może mu pomóc.
- Max!
   Czym prędzej pobiegł do kliniki, gdzie miał nadzieję go zastać. Nie pomylił się. Dachowiec leżał rozciągnięty na parapecie.
- Max! Musisz mi pomóc i to szybko! Sroka ukradła naszyjnik Amelii! – wyrzucił z siebie jednym tchem. – Musimy ją złapać i odzyskać skradzione przedmioty!
- Przede wszystkim uspokój się. Cały aż się trzęsiesz.
- To ze złości – przyznał. – Max, proszę, ja naprawdę pilnie potrzebuję pomocy.
- W porządku. O co chodzi?
- Nie słuchałeś uważnie? – odezwał się zaspany Leoś. – Sroka porwała naszyjnik Amelii i Theo chce go odzyskać.
- Słyszałem – burknął. – Sroka mówisz? Jak wyglądała?
- Tak jak sroka – odpowiedział niepewnie. – Miała białe i czarne piórka…
- Znam jedną srokę, która lubi błyskotki – oznajmił Max po dłuższej chwili namysłu. – Mieszka w parku.
- To świetnie! – podskoczył. – Zaraz do niej pójdziemy i…
- I co jej powiesz? – przerwał mu w pół zdania. – Poprosisz ją grzecznie o oddanie skradzionych rzeczy? Wyśmieje cię albo nabije ci guza. Ptaki mają bardzo twarde i mocne dzioby. Wierz mi mały, wiem coś o tym.
- To co zrobimy? – jęknął. – Nie możemy jej przecież odpuścić. To nie są jej rzeczy, tylko mojej pani.
- Musicie wziąć kogoś ze sobą – zaproponował Leon. – Najlepiej kogoś większego, kto swoim wzrostem wzbudzi w sroce strach.
- Leoś ma rację – poparła go Petunia. – Mały york i dachowiec to stanowczo za mało.
   Theo zasmucił się, lecz los ponownie się do niego uśmiechnął. Z sąsiadującego z kliniką podwórka doszło do jego uszu wesołe szczekanie. Natychmiast poznał ten głos. To był Szeregowy.
- Chodź Max – skinął na kota. – Wiem kto nam pomoże.
   Zgodnie z jego przewidywaniami, Szeregowy zgodził się im pomóc. I tak, cała czwórka - tak, czwórka, gdyż do basseta dołączył jego kuzyn, również basset - wyruszyła do parku na spotkanie ze sroką złodziejką.
- To tutaj – oświadczył Max wskazując na drzewo. Na samym szczycie znajdowało się należące do ptaka gniazdo. – Co teraz?
- Grzecznie z nią porozmawiamy.
- A jak nie zechce oddać skradzionych przedmiotów?
- Cicho! – warknął Szeregowy. – Sroka przyleciała.
- Proszę, proszę – zaskrzeczała. – Kogo to moje piękne oczy widzą. Czego chcecie?
- Przyszliśmy prosić cię, żebyś oddała skradzioną mojej pani biżuterię – powiedział Theo, wysuwając się na czoło małej grupki. – To znaczy bransoletkę, parę kolczyków i naszyjnik.
- A jak nie zechcę oddać moich skarbów, to co mi zrobicie? Spróbujecie tu wejść? Jesteście psami, a psy nie chodzą po drzewach.
- Ale ja chodzę – zaprotestował Max. – Jestem kotem.
   Sroka przyjrzała mu się krytycznym wzrokiem.
- Jak na kota wyglądasz dość marnie – oznajmiła. – Może jesteś psem przebranym za kota?
- Co powiedziałaś?! – rozzłościł się. – Nie jestem żadnym psem, tylko kotem! I mogę ci to udowodnić.
   Dachowiec zaczął się wspinać na drzewo, lecz nie zrobiło to na sroce najmniejszego wrażenia.
- Wracajcie do domu maluchy – zaskrzeczała. – Nic tu po was.
- Maluchy? – Szeregowy spojrzał na Theo i na swojego kuzyna. Nawet jak już dorosną, to i tak nie osiągną wzrostu dorosłego owczarka niemieckiego, czy labradora, ale okropne ptaszysko nie musiało o tym wiedzieć. – Kogo nazywasz maluchem?
- No jak to kogo? Was oczywiście.
- Lepiej cofnij zaraz te słowa – odezwał się kuzyn basseta. – Widzisz tamte wielkie czarne psy? To nasi dalsi kuzyni. Jeśli nie oddasz zaraz skradzionych rzeczy, poprosimy je, żeby nam pomogły je odzyskać.
- Jeśli myślisz, że tu wejdą…
- Nie muszą wchodzić. Są tak duże i ciężkie, że wystarczy tylko, iż oprą się przednimi łapami o pień twojego drzewa i… – łapką uderzył w kępkę trawy. – Twoje drzewo runie, a wraz z nim gniazdo i już bez problemów odbierzemy swoje rzeczy.
- Nie ośmielisz się – zaskrzeczała sroka z wysoko uniesioną głową, choć w głębi siebie nie była aż tak odważna.
- A założymy się? – zapytał Szeregowy. I nie czekając na jej odpowiedź, ruszył w stronę wielkich, czarnych psów. – Hej, kuzyni, mamy do was…
- Auuuu!
   Wszystkie łebki skierowały się do góry. To Max złapał srokę za ogon. Nic jej nie zrobił, trochę ją tylko wystraszył, ale to wystarczyło, by oddała im biżuterię Amelii.
- Idźcie już i nie wracajcie! – zaskrzeczała oglądając pióra na ogonie. – Nie chcę was więcej widzieć.
- Dzięki koledzy – powiedział Theo, gdy już znaleźli się przy klinice. – Bez was i waszej pomocy nie dałbym rady.
- Nie ma za co – odpowiedziały zgodnie bassety.
- Ja też się cieszę, że mogłem pomóc – oświadczył kot. – Fajnie było złapać wstrętne ptaszysko za ogon. Założę się, że już nigdy więcej niczego nie ukradnie Amelii.
- Mam nadzieję.
   Wieczorem, pani małego yorka nie posiadła się z radości, kiedy znalazła zagubioną biżuterię. Patrząc na nią, Theo nie przestawał się uśmiechać.

   Było warto – pomyślał patrząc na jej roześmianą twarz.

Magiczne słowa

 Tę bajkę publikuję za zgodą jej autorki, a mojej młodej przyjaciółki, Asi. Asia jest pisarką. Prowadzi nie tylko bloga ale pisze przede wszystkim.... kryminały :)

   Dawno, dawno temu, u podnóża najwyższych gór świata - Himalajów - leżało pewne królestwo. Rządzący nim król uchodził za władcę mądrego i sprawiedliwego, cieszącego się dużym szacunkiem i sympatią wśród swoich poddanych. Miał on jedyną córkę, księżniczkę Leę, dziewczynkę o zjawiskowej wręcz urodzie. Jej długie, proste włosy były czarne niczym węgiel, skóra biała jak mleko, a oczy przypominały parę migdałów. Niestety, nie należała ona do najgrzeczniejszych dzieci. Wychowywana przez liczne nianie i będących na każde jej skinienie służących nie znała takich słów jak proszę, dziękuję, czy przepraszam.
- Nie chcę różowej sukienki! – krzyczała na całe gardło. – Chcę niebieską!
- Ta zupa jest niedobra, a herbata zimna. Przynieś mi coś innego – grymasiła przy jedzeniu.
- Gdzie moja lalka?! Masz mi w tej chwili przynieść moją lalkę!
- Dlaczego muszę się tego uczyć? To jest okropnie nudne.
    Nie było dnia, żeby na coś nie narzekała albo się nie skarżyła, dlatego zmęczony jej zachowaniem król postanowił coś z tym zrobić. Wezwał do siebie swojego doradcę, starego Minga. Wiekowy starzec uchodził za najmądrzejszą osobę w całym królestwie i władca nie jednokrotnie korzystał z jego porad. Teraz też liczył na jego pomoc w tej jakże trudnej i zarazem delikatnej sprawie.
- Wzywałeś mnie panie? – spytał z głębokim ukłonem. Może nawet zbyt głębokim, gdyż jego długa siwa broda zamiotła podłogę.
- Mój drogi Mingu – zaczął król z namysłem. – Do moich uszu dochodzą niepokojące wieści dotyczące księżniczki. Moi poddani skarżą się, że Lea nie okazuje im należytego szacunku. Jest uparta, a momentami wręcz nieznośna.
- Jeśli można panie?
   Władca pokazał mu, aby mówił swobodnie. Ming ponownie skłonił się nisko przed królem, lecz tym razem ręką przytrzymał brodę.
- Czy wasza wysokość rozważał wysłanie księżniczki do szkoły Madame Ping? Madame słynie z tego, że potrafi nawet najbardziej niegrzeczne dzieci przemienić w istne aniołki.
- To na nic – pokręcił głową. – Chcę, żeby moja córka sama zrozumiała jak ważne jest dobre wychowanie.
- Czego zatem wasza wysokość oczekuje?
- Jesteś moim osobistym doradcą, a więc radź mi, co powinienem czynić.
   Ming w zamyśleniu podszedł do jedynego okna znajdującego się w sali tronowej. Wyjrzał przez nie. Na zewnątrz panowała piękna, słoneczna pogoda. Na niebie nie było ani jednej chmurki, a delikatny wietrzyk szumiał w koronach drzew. Na pobliskim pagórku gromadka roześmianych dzieci puszczała latawce. Widać było, że włożyły w nie mnóstwo pracy, wszystkie były takie błyszczące i kolorowe, z długimi ogonami i licznymi wstążkami, a gdy tak unosiły się swobodnie w powietrzu przypominały ptaki.
   Nagle jeden z nich - ten ogniście czerwony z niesamowicie długim ogonem - urwał się ze sznurka i poszybował w siną dal. Holujący go chłopiec, na oko sześcioletni, rozpłakał się nie mogąc pogodzić się z jego stratą.
   Nie płacz już – zdawał się mówić drugi, starszy nieco od niego. – Zbudujesz sobie nowy, jeszcze ładniejszy od tego, który uciekł.
   Ale chłopiec nie przestawał płakać. Patrzył smutnym wzrokiem za ulatującym, czerwonym punktem, który z każdą chwilą robił się coraz mniejszy i mniejszy, aż w końcu zniknął ostatecznie. Dopiero wtedy jego młody przyjaciel otarł wierzchem dłoni resztkę łez.
- Biedny malec – mruknął Ming pod nosem. – Musiał się sporo napracować przy jego budowie.
- Co tam mruczysz Mingu pod nosem? – spytał król. – Czyżbyś już znalazł rozwiązanie?
- Jeszcze nie wasza wysokość – odpowiedział nie przestając obserwować gromadki dzieci. – Chociaż, być może… Tak – zamruczał skubiąc się w brodę. – To się może udać.
- Panie mój – stanął przed obliczem władcy. – Chyba znalazłem idealne rozwiązanie twojego problemu.
- Słucham zatem.
- Zabierz ze sobą księżniczkę w odwiedziny do twojego kuzyna, króla Wanga. Jego syn, Han, jest w wieku twojej córki. Młody książę uchodzi za niezwykle grzeczne i inteligentne dziecko. Przy kimś takim Lea może tylko skorzystać.
- Jeśli uważasz, że ta wyprawa zmieni coś w zachowaniu mojej córki…
- Wasza wysokość wątpi w moje słowa? – spytał z lekkim oburzeniem. – Czy kiedykolwiek zawiodłem króla?
- Dobrze Mingu, masz moją zgodę – odpowiedział po dłuższej chwili zastanowienia. – Zajmij się proszę przygotowaniami do podróży.
- W tej chwili – skłonił się nisko. Jego długa broda ponownie zamiotła podłogę.
   Kilka dni później z królestwa wyruszył wspaniały orszak, składający się z kilkunastu karet i wozów, którym towarzyszyła zbrojna eskorta. Na jego czele kroczył dowódca straży pałacowej, którego głównym zadaniem było dbanie o bezpieczeństwo władcy i jego córki podczas podróży do drugiego królestwa. Jechał on na pięknym, czarnym rumaku, który stanowił jego dumę i radość. Brali razem udział w nieskończonej ilości turniejów, które najczęściej kończyli z pierwszą lokatą.
   Tuż za nim podążała kareta w kolorze kości słoniowej zaprzężona w parę potężnie zbudowanych jaków. Zwierzęta te są jednymi z mieszkańców Himalajów i odznaczają się dużą wytrzymałością. Z wyglądu przypominają woły - takie przerośnięte krowy. Mają długie, gęste futro, skutecznie chroniące je przed niskimi temperaturami. Te należące do władcy miały zawieszone na szyi srebrne dzwoneczki, wydające z siebie delikatne dźwięki przy każdym kroku.
   Tyłów karety pilnowało dwóch jeźdźców na koniach. Ubrani w lekkie pancerze, które miały ich chronić przed atakiem wroga, nosili przewieszone w pasie długie miecze, a na plecach kołczany ze strzałami. Składane łuki mieli przymocowane do siodeł. Z rozbawieniem przysłuchiwali się rozmowie jaką prowadził z parą jaków powożący nimi Szang Thum. Ten niewielkiego wzrostu woźnica był wielkim miłośnikiem zwierząt i słynął z tego, że potrafił okiełznać nawet najbardziej nieposłuszne stworzenie.
   W zupełnie innym nastroju jechała kolejna para strażników. Podróżujący z licznymi księgami i stertami zwojów stary Ming jak zwykle zasnął, ledwie tylko królewski orszak wyruszył z pałacu. Jego donośne chrapanie i pochrząkiwanie wydobywało się z karety i trwało dopóki nie dotarli do celu podróży. A ta miała trwać aż trzy dni! Łatwo więc sobie wyobrazić niecierpliwość króla Wanga. Jakże on by już chciał zobaczyć się ze swoim kuzynem i jego młodziutką córką.
   Z myślą o niej przygotowano komnatę, której mogła jej pozazdrościć nie jedna dziewczynka. Na wszystkich czterech ścianach namalowano wizerunki pandy - śmiesznego biało-czarnego misia robiącego fikołki, stojącego na głowie, gładzącego się po brzuszku, jedzącego pędy bambusa.
   Na olbrzymim łóżku leżało mnóstwo puchatych poduszek. Siedziała na nich lalka - prezent powitalny od wuja. Była niewiele mniejsza od Lei i tak jak ona, nosiła elegancką sukienkę w fioletowym kolorze przewiązaną złotą szarfą oraz zielone pantofelki. Z jej smukłej szyi zwisał medalion w kształcie kwiatu lotosu. Miała proste czarne włosy sięgające ramion, piwne oczy, lekko zadarty ku górze nos i muśnięte różową szminką usta.
   Na podłodze rozpościerał się dywan tak miękki w dotyku, że można by na nim spać. Misternie rzeźbiona szafa została zbudowana z drewna białego niczym śnieg i mogła swobodnie pomieścić całą garderobę księżniczki. Na stoliku stał wazon ze świeżymi kwiatami, roztaczającymi wokół siebie delikatny, orzeźwiający zapach oraz pięknie zdobiona kryształowa misa z owocami. Wśród pomarańczy i mandarynek można było dostrzec podobne do pomidorów kaki, ananasy z zielonymi pióropuszami, papaje, mango, przypominające truskawki liczi, a także włochate kiwi.
   Tuż przy oknie wychodzącym na dziedziniec postawiono złotą klatkę z parą ptaszków. Miały pomarańczowe dzióbki i ciemnobrązowe piórka. Podskakiwały to tu, to znów tam, nie mogąc usiedzieć spokojnie na jednym miejscu. Swoim zachowaniem bardzo przypominały króla Wanga, który bezustannie wypytywał straże, czy już nie widać orszaku jego kuzyna. A kiedy wreszcie pierwsze dźwięki trąb i bębnów dały znać o jego przybyciu, okrzykom radości nie było końca. Na cześć władcy, jego córki i licznej świty wydano ucztę, na której nie mogło zabraknąć różnorodnych potraw. Do stołu podano świeże ryby i owoce morza, różne mięsiwa, zupy o bogatym smaku i wyrazistym aromacie, rozpływające się w ustach ciasta, przeróżne owoce. Wszystko to popijano winem i najlepszym gatunkiem herbaty.
- Widzę moja droga, że jesteś trochę znudzona – zagadnął Leę jej wuj. – Może poprosisz Hana, żeby zabrał cię na mały spacer?
   Młody książę poderwał się z krzesła. Miał takie same czarne włosy jak ona, orzechowe oczy i nieco ciemniejszą skórę. Nosił proste beżowe spodnie, luźną białą koszulę przewiązaną w pasie oraz lekkie sandały.
- Z miłą chęcią oprowadzę kuzynkę – oznajmił podając jej dłoń.
- Dokąd pójdziemy?
- Zobaczysz – uśmiechnął się tajemniczo.
   Na tyłach pałacu znajdował się ogromny ogród porośnięty bujną roślinnością, wśród której przechadzały się udomowione zwierzęta, jak antylopy, słonie, czy kozy markur ze swoimi charakterystycznymi grubymi i mocno skręconymi rogami. W koronach drzew przesiadywały liczne ptaki o barwnym upierzeniu, z gałęzi na gałąź skakały małpki, a po ścieżkach wysypanych drobnym żwirem spacerowały dumnym krokiem pawie. W centralnym punkcie ogrodu leżało jezioro, a na nim, na wysepce, stała pagoda - trzypiętrowa budowla, której każde piętro było krótsze od poprzedniego, zakończona spiczastym dachem. Dostępu do niej bronił wygięty w łuk drewniany most. Po jego obu stronach stały kamienne latarenki, które jeden ze służących zapalał wraz z ostatnimi promieniami słońca. Po jego zachodzie w wodzie odbijały się pomarańczowe punkciki, widoczne z ostatnich pięter pałacu.
- Bardzo tu ładnie – przyznała księżniczka rozglądając się uważnie dookoła, najdłużej zatrzymując spojrzenie na białych liliach wydzielających z siebie intensywnie słodki zapach. – Dużo zieleni.
- Wiedziałem, że ci się spodoba – powiedział Han z uśmiechem. A wskazując na pagodę spytał. – Może zechcesz wspiąć się wraz ze mną na samą górę? Dopiero tam zobaczysz jak bardzo tu jest pięknie.
- Chętnie, ale nie jestem rybką i nie przepłynę jeziora. Nie jestem też małpką i nie wdrapię się po ścianie.
   Młody książę roześmiał się rozbawiony jej odpowiedzią.
- Z czego tak się śmiejesz? Chyba nie ze mnie? – zapytała lekko urażona.
- Skądże znowu – pokręcił głową. – Nie mógłbym śmiać się z ciebie kuzynko – zapewnił. – To raczej moja wina. Zapomniałem ci powiedzieć, że na wyspę prowadzi drewniany most. Jest po drugiej stronie. Musimy obejść jezioro – wyjaśnił widząc nadąsaną minę dziewczynki.
- Niech i tak będzie – zgodziła się. – Oby tylko widok był tak wspaniały jak go zachwalasz.
- Nie martw się kuzynko – wziął ją za rękę. – Gwarantuję, że się nie rozczarujesz.
   Nieco udobruchana jego słowami Lea zaczęła uważnie rozglądać się na wszystkie strony. Po chwili spostrzegła niewielkie stado srebrno-szarych małp siedzących na gałęziach pobliskich drzew. Pocieszne ssaki zajadały się jakimiś owocami, które znalazły gdzieś na terenie ogrodu. Widząc, że dziewczynka przygląda się im z żywym zainteresowaniem, przestały jeść i również zaczęły ją obserwować.
- Nie zwracaj na nie większej uwagi – oznajmił Han podążając wzrokiem za swoją kuzynką. – Gdy zaszczycisz je nadmiernym zainteresowaniem zaraz przychodzą im do głowy różne figle. Raz obrzuciły goszczącego u nas ambasadora dalekiego królestwa owocami.
- To musiał być śmieszny widok.
- Nie dla ambasadora. Biedaczek, drobne ziarenka owocu granatu miał nawet we włosach na głowie.
   Księżniczka roześmiała się na te słowa. Oczami wyobraźni zobaczyła scenę opisywaną przez kuzyna.
- Mój tata był bardzo niezadowolony z tego powodu – kontynuował Han. – Chciał się pozbyć małp z ogrodu, ale udało mi się go przebłagać i zostały. A przynajmniej do czasu, gdy znowu nie spłatają komuś niemiłego figla.
   Nagle z gardła dziewczynki wydobył się krzyk. Przerażona Lea skryła się za plecami Hana, który gotów był ją obronić, lecz nie wiedział przed czym. Spłoszone małpy narobiły takiego hałasu, że natychmiast przybiegło dwóch strażników, dyskretnie obserwujących królewskie dzieci. Jeden z nich wyciągnął przytroczony do paska spodni krótki miecz, lecz i on nie dostrzegł żadnego niebezpieczeństwa. Spojrzał pytająco na księcia, a ten wzruszył ramionami.
- Lea?
- Wąż! – drżącą ręką wskazała na najbliższy krzak róży. – Widziałam tam węża.
- Niech wasze wysokości odsuną się trochę – poprosił drugi ze strażników. W jego dłoniach pojawił się łuk z gotową do wystrzelenia strzałą. – Może być jadowity.
- Chodź kuzynko – Han otoczył dziewczynkę ramieniem i poprowadził w przeciwnym kierunku.
   Para strażników spojrzała na siebie i nieznacznie skinęła głową. Byli odpowiedzialni za te dzieci i gdyby im się coś przytrafiło…
- To nie żaden wąż, tylko ogon tygrysa – usłyszeli po minucie lub dwóch głos mężczyzny. – Wasza wysokość musiała zobaczyć jego czarny koniec.
   Księżniczka zmrużyła oczy. Bardzo nie lubiła, gdy ktoś wytykał jej błędy. Uważała się za osobę idealną, pozbawioną wszelkich wad, w czym też utwierdzał ją jej własny ojciec, król, spełniający wszystkie jej zachcianki. Wystarczyło tylko, że tupnęła nóżką, a już dostawała kolejnego kucyka, tresowaną małpkę, a krawiec przygotowywał dla niej nową sukienkę. Ilekroć zaś ktoś ośmielił się sprzeciwić jej słowu, gorzko później tego żałował. Strażnikowi też nie zamierzała odpuścić. Skoro powiedziała, że widziała węża, to znaczy, że go widziała i każda inna możliwość była błędna.
- Widzisz kuzynko? – Han wziął małego tygryska na ręce. – Ten uroczy maluch nie zrobi ci większej krzywdy. Co najwyżej może cię trochę podrapać.
   Słodki czarno-pomarańczowy kociak zachowywał się całkiem jak domowy mruczek, a nie jak groźny drapieżnik. Otwierał pyszczek, marszczył nosek, poruszał wąsami i próbował łapać Hana łapkami zakończonymi pazurkami. Wydawał przy tym z siebie pomruki i jeśli Lea jeszcze się gniewała na strażnika, to wkrótce o tym zapomniała.
- Chcesz go na ręce?
   Nie mogła odmówić. Tygrysek był taki cudowny, że ręce same się do niego wyciągały, a szeroki uśmiech nie schodził z twarzy.

* * *

   Następnego ranka postanowiono zobaczyć wędrowny jarmark, który właśnie przybył do królestwa. Na rozległym placu rozłożyło się kilka większych i mniejszych namiotów. Z tyłu zostawiono wozy i wybudowano zagrodę, w której znalazły się zwierzęta pociągowe, głównie jaki. Puszczone luzem psy obwąchiwały każdy kąt, co jakiś czas unosząc do góry łby i chciwie wciągając powietrze. Zewsząd roznosiły się najrozmaitsze zapachy. W wielkich kotłach gotowano zupy dla zmęczonych długą podróżą kupców, w mniejszych zaś dla przybyłych licznie potencjalnych kupujących, wśród których dużą liczbę stanowiły osoby, które przyszły tu z czystej ciekawości. Łatwo było je poznać, gdyż zaglądały do każdego namiotu i z zaciekawieniem oglądały wystawione na sprzedaż towary. A czego tam nie było! Ze straganów zwisały różnobarwne tkaniny i klejnoty, których nie powstydziłby się i sam król, w klatkach siedziało najrozmaitsze ptactwo - od brązowych wróbli, przez hodowlany drób, do pochodzących z odległej Afryki strusi, z koszyków wysypywały się egzotyczne owoce i cenne przyprawy. Niektóre z nich były tak drogie, że cena za niewielki woreczek wynosiła garść złota. Do tego wszystkiego panował nieopisany hałas, w którym dało się wychwycić pojedyncze słowa w dziwnych i niezrozumiałych językach.
- Co za paskudztwo! – Lea odsunęła się ze wstrętem od pulchnego kucharza, który serwował pieczone tarantule na patyku. Wielkie czarne pająki jeszcze za życia wzbudzały strach, toteż jedynie nieliczni decydowali się skosztować tego osobliwego smakołyka.
- Chrupkie – oświadczył jeden ze śmiałków. – I całkiem smaczne.
   Dziewczynka nie zamierzała wziąć tego do ust i dlatego postanowiła uwierzyć mu na słowo. O wiele bardziej interesowały ją mięsne i warzywne kulki smażone w głębokim tłuszczu. Nigdy ich nie jadła, a sądząc po minach ludzi, którzy ich spróbowali, musiały być bardzo smaczne.
- Mina! Spójrz na to – Han pociągnął za rękę opiekunkę, która towarzyszyła jemu i Lei podczas wycieczki na jarmark. – Tańczące małpki!
   Cała trójka zatrzymała się przed drewnianą sceną, na której sześć brązowo-białych małpek wywijała koziołki, wykonywała w powietrzu salta do przodu i w tył, przeskakiwała przez obręcze, wspinała się po zwisającej linie, a nawet tańczyła w takt muzyki.
- Chciałbym mieć taką parę – powiedział Han rozmarzonym głosem. – Mógłbym zabawiać gości.
- Dobry pomysł – podchwyciła. – Poproś tatę, może ci kupi jedną.
- Nauczyłbym je nowych sztuczek.
- A ty Lea? Nie chciałabyś takiej małpki? Lea?
   Uśmiech rozbawienia szybko zniknął z twarzy Miny, gdy się okazało, że dziewczynka zniknęła. Przerażona kobieta chwyciła Hana mocno za rękę i czym prędzej opuściła namiot rozglądając się uważnie na boki. Niestety, księżniczki nigdzie nie było widać.
- Tylko nie to – wyszeptała z szybko bijącym sercem.
- Znajdzie się, zobaczysz.
- Mam nadzieję. Inaczej nie mam po co wracać do pałacu.
- To nie twoja wina – próbował ją pocieszyć. – Lea na pewno nie odeszła daleko.
- Najważniejsze to zachować spokój – oświadczyła biorąc głęboki wdech. – Panika jeszcze nikomu nie pomogła.
   Tymczasem księżniczka - korzystając z chwilowej nieuwagi opiekunki - wybrała się na samodzielne zwiedzanie. Najpierw zatrzymała się przed parą akrobatów. Ubrani w złoto-fioletowe kostiumy niczym ptaki fruwali w powietrzu na specjalnych linach. Po ich występie zajrzała do następnego namiotu, gdzie na szybko zbudowanym podwyższeniu występowała grupa ludzi w długich, ciągnących się po podłodze płaszczach. Mówili oni w niezrozumiałym dla niej języku i nosili straszne maski. Niemal wszystkie przedstawiały smutek, złość albo niezadowolenie i Lea z wyraźną ulgą znalazła się z powrotem na powietrzu.
   Właśnie zbliżała się do straganu z pomarańczami, gdy niewiadomo skąd wyskoczył duży pies. Przestraszona księżniczka zrobiła krok do tyłu i z impetem wpadła na starszą kobietę w długim szarym płaszczu obszytym czarnym futrem i o lasce. Staruszka zachwiała się, ale na szczęście nie upadła. Zsunął się jej jedynie kaptur, który czym prędzej ponownie założyła na głowę.
- Mogłabyś trochę uważać jak chodzisz – burknęła. – Nie jesteś jedyną osobą na jarmarku.
- Jestem księżniczką i to ty powinnaś uważać jak chodzisz – odpowiedziała z charakterystyczną dla siebie wyniosłością. Nie zamierzała przepraszać, choć to była ewidentnie jej wina.
- Coś takiego – wsparła się na lasce. – Jako księżniczka tym bardziej powinnaś być wzorem dla poddanych i świecić przykładem.
- Nie mów mi co mam robić – tupnęła nogą. – Nikt nie ma prawa mi rozkazywać.
- Nie dość, że jesteś niewychowana, to jeszcze nie umiesz przyjąć słów krytyki. Naprawdę księżniczko, powinnaś popracować nad sobą.
- Lea! Tu jesteś! Wszędzie cię szukaliśmy. Nawet nie wiesz jakiego nam napędziłaś stracha. Czemu się oddaliłaś? Nie powinnaś nigdy więcej tego robić. Wiesz jak bardzo się martwiłam? – zalała ją istnym potokiem słów.
- Jak widzę, twoja podopieczna nie tylko nie umie powiedzieć przepraszam, ale też nie potrafi usiedzieć na miejscu.
- To moja wina – Mina czym prędzej złapała Leę za ramiona. – Jestem za nią odpowiedzialna i powinnam jej lepiej pilnować.
- Nie. Jest uparta i nieposłuszna – powiedziała spoglądając na dziewczynkę. – I wcale się nie zdziwię jeśli przez takie zachowanie wpadnie kiedyś w kłopoty.
- Wypraszam sobie! – tupnęła nogą. – Ja nie…
   Chciała powiedzieć coś więcej, lecz Mina w porę zasłoniła jej usta ręką.
- Auuu! – krzyknęła potrząsając dłonią. – Dlaczego mnie ugryzłaś?!
   Lea wyrwała się z jej objęć i odrzuciła swe długie, czarne włosy do tyłu.
- Jak śmiesz! Jestem księżniczką i nie masz prawa zatykać mi ust swoją brudną dłonią! – krzyczała. – Za kogo się uważasz?! Jesteś tylko zwykłą, głupią służącą! Wystarczy tylko jedno moje słowo, a mój ojciec…
- Wystarczy! – wrzasnęła starsza kobieta. Była wyraźnie zniesmaczona wybuchem złości księżniczki. – Jesteś nieznośna! Jak ktoś taki jak ty może pochodzić z królewskiego rodu? Twój ojciec to miły i mądry władca, a ty? – spojrzała na nią z pogardą. – Nie chciałbym mieć takiej królowej. Już współczuję twoim przyszłym poddanym.
- Przepraszam za kuzynkę – Han postanowił wtrącić się do rozmowy. – Jest jeszcze zmęczona po długiej podróży.
- Zmęczenie nie tłumaczy niegrzeczności – wychrypiała, po czym zwróciła się bezpośrednio do dziewczynki, która nie widziała niczego złego w swoim zachowaniu. Przestępowała z nogi na nogę i nawijała na palec kosmyk włosów. – Albo się nauczysz dobrych manier, albo spotka cię stosowna nauczka.
- Co to ma znaczyć? – spytała Lea marszcząc brwi.
- Wkrótce sama się przekonasz – odpowiedziała odwracając się w drugą stronę. – Skoro innych traktujesz jak powietrze, nie zdziw się, gdy inni zaczną to samo robić z tobą.
- To było… trochę dziwne – powiedziała Mina, kiedy zostali sami. – Wróćmy lepiej do pałacu.
- Ale ja jeszcze nie obejrzałam wszystkiego – zaprotestowała Lea. – Obiecałaś, że nie pójdziemy dopóki…
- Zobaczysz innym razem – nie pozwoliła jej dokończyć zdania. – Na dzisiaj wystarczy.
- Ale…
- Wiem, że obiecałam, ale nie mogę dotrzymać słowa. Przepraszam – uklęknęła przed dziewczynką i odgarnęła jej włosy z czoła. – Wynagrodzę ci to w inny sposób.
- Kłamczucha! – tupnęła nogą. – Jesteś zwykłą kłamczuchą!
- Kuzynko…
- W porządku Hanie – położyła mu dłoń na ramieniu i lekko ścisnęła. – Lea ma rację. Nie powinno się łamać danego słowa.
- Czy to znaczy, że jednak zostaniemy i obejrzymy wszystko do końca? – spytała z nadzieją.
   Opiekunka przygryzła wargi. Słowa starszej kobiety mocno ją przestraszyły i wolała nie ryzykować. Wprawdzie na jarmarku nic im nie groziło, królewskie straże przechadzały się w pobliżu, lecz w pałacu byliby bezpieczniejsi. I miałaby oko na Leę. Dziewczynka była uparta i brakowało jej dobrych manier, ale w gruncie rzeczy była jeszcze dzieckiem. Trochę rozpuszczonym, ale zawsze dzieckiem. Nie mogła pozwolić, żeby stała się jej krzywda.
- Wracamy do pałacu – zadecydowała tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Na jarmark wrócimy jutro.
- Tak będzie lepiej kuzynko. Co za dużo, to niezdrowo – przytoczył znane przysłowie.

* * *

   Dochodziło południe i słońce zaczynało świecić pełnym blaskiem, kiedy księżniczka Lea wstała z łóżka. Zacisnęła dłonie w malutkie pięści i potarła zaspane oczka. Ziewnęła przeciągle i odsuwając kołdrę postawiła gołe stopy na dywanie.
- Tea! – krzyknęła na służącą, która jak każdego ranka powinna przygotowywać jej ubranie na zmianę. – Tea!
   Młodej kobiety o skórze w kolorze karmelu nigdzie nie było widać.
- Tea! To nie jest śmieszne! Podaj moje kapcie. Tea!
   Nie doczekawszy się odpowiedzi, księżniczka sama musiała poszukać obuwia. Znalazła je koło szafy, gdzie je zostawiła poprzedniego wieczora. Otrzepała je starannie i włożyła. Były obszyte futerkiem z królika, a przez to przyjemnie miękkie i ciepłe.
- Tea? To naprawdę nie jest śmieszne – powiedziała uważnie rozglądając się po pokoju. Była w nim sama. – Tea?
   Księżniczka zarzuciła na siebie lekki płaszczyk w kolorze kawy z mlekiem. Wyszła na korytarz, gdzie - jak na złość - również nikogo nie było. A przecież od samego rana do późnego wieczora przechodzili tędy nieustannie a to strażnicy pilnujący porządku i zapewniający mieszkańcom pałacu bezpieczeństwo, to damy dworu w bogato zdobionych sukniach, to znów różni posłowie z nieraz odległych krajów.
   Zamknęła drzwi i skierowała się do łazienki. Woda w misce była lodowata, lecz i tak zamoczyła w niej dłonie i umyła twarz. Potem wytarła ją puszystym ręcznikiem i przejrzała się w lustrze. Jej długie, czarne włosy były w nieładzie, pojedyncze kosmyki sterczały na wszystkie strony. Powinna sięgnąć po grzebień z kości słoniowej, ale… Zawsze to Tea zajmowała się ich rozczesywaniem i dziewczynka wolała, żeby tym razem było tak samo. Ilekroć sama sięgała po grzebień i próbowała czesać włosy, po kilku sekundach traciła cierpliwość i zamiast spokojnych ruchów wykonywała gwałtowne, szarpane. W konsekwencji rzucała grzebieniem na półkę i rozłoszczona rozczesywała włosy palcami.
   Po skończonej toalecie przyszła pora na zmianę ubrania. W tym także pomagała jej Tea. Młoda kobieta odznaczała się wyczuciem smaku i zawsze wiedziała w czym danego dnia księżniczka będzie wyglądała najlepiej. Dzięki niej Lea czarowała poddanych, a i ona sama odczuwała dumę, kiedy tak wszyscy na nią patrzyli.
- Przydałoby się jakieś śniadanie – mruknęła gładząc się po burczącym brzuchu. – Jestem głodna.
   Niestety, w kuchni także nikogo nie było i dziewczynka była zmuszona sama przygotować sobie śniadanie. Nigdy wcześniej tego nie robiła i miała spore problemy ze znalezieniem nie tyle poszczególnych produktów, co filiżanki, talerzyka, miseczki i drewnianych pałeczek pokrytych laką.
- To jakiś koszmar – wymamrotała usiłując przelać wodę z imbryka do filiżanki. Większość rozlała się po stoliku i spłynęła na podłogę. Kilka kropel wylądowało na jej zielonej sukience.
- Czy nikt mi nie pomoże? – spytała powstrzymując się od płaczu. Samodzielne wykonywanie wszystkich czynności wcale nie było takie łatwe na jakie wyglądało.
- Dlaczego tu nikogo nie ma? Gdzie są wszyscy? – z przerażeniem wyjrzała przez okno. Na dziedzińcu nie było ani jednej osoby. Zaniepokojona nie na żarty wybiegła z pałacu szukać Hana i Miny. Była pewna, że spotkała ją kara, o której mówiła spotkana na jarmarku kobieta.
   Znalazła ich w ogrodzie, gdzie stali nad jeziorem i z mostu karmili ryby. Byli tak zajęci, że jej w pierwszej chwili nie zauważyli. Wystraszona przystanęła w pół kroku i dopiero, gdy Han zamachał do niej dłonią, podbiegła do nich i wyrzuciła z siebie jednym tchem.
- Wszyscy zniknęli! Zostaliśmy sami w pałacu!
- Kuzynko, nie opowiadaj głupot. Na pewno przyśnił ci się zły sen.
- To nie był sen! Poza nami kogo więcej tu nie ma!
- To nie prawda, nie jesteśmy sami. Spójrz. Tam przechadza się strażnik – wskazał go palcem.
   Księżniczka spojrzała we wskazanym kierunku, lecz nikogo nie zobaczyła.
- Żarty sobie ze mnie stroisz kuzynie? – spytała rozłoszczona. – Tam nikogo nie ma.
- Jak to nie ma?! – oburzył się. – Może nie patrzysz, kuzynko, we właściwym kierunku?
   Teraz to Lea nie posiadała się z oburzenia. Chwyciła się pod boki i podniosła głos, prawie krzyczała.
- Jak śmiesz kuzynie?! Skoro mówię, że nikogo tam nie ma, to znaczy, że nikogo tam nie ma! Jesteśmy sami!
- Nie jesteśmy! Dookoła nas kręci się mnóstwo ludzi. I zamierzam ci to udowodnić.
- To na nic – zrezygnowana usiadła obok kamiennej latarenki. – Jestem przeklęta.
- Co takiego?! Co też wasza wysokość mówi? – Mina pochyliła się nad łkającą dziewczynką. – Skąd takie przypuszczenia?
- Odkąd wstałam z łóżka nie widziałam ani jednej osoby – odpowiedziała szeptem. – Musiałam sama się umyć, ubrać i przygotować śniadanie.
- To niemożliwe kuzynko, żebyś przez tyle czasu nikogo nie spotkała. W pałacu aż się roi od służby, straży i innych ludzi. Musiałaś kogoś widzieć, a ktoś musiał widzieć i ciebie.
- Przecież ci mówię, że nikogo nie było! Korytarze były puste, sale też. Jestem przeklęta – dodała ciszej.
- Bzdura – Mina pogładziła ją po ramieniu. – Na pewno da się to jakoś wytłumaczyć.
- Zaraz to sprawdzę – zaproponował Han. I nim któraś z kobiet zdążyła zaprotestować, pobiegł do przechadzającego się w pobliżu strażnika. Chwilę z nim porozmawiał, a następnie wrócił do nich.
- Moja kuzynka nie kłamie – oświadczył z ponurą miną. – Strażnik jej nie widział. Tłumaczyłem mu i nawet wskazałem kuzynkę palcem, choć to nie ładnie, ale nie pomogło – pokręcił głową. – Nie widział jej.
- Czemu więc my ją widzimy, a ona nas?
- Może dlatego, że byliśmy we troje, kiedy…
- Powinniśmy wrócić na jarmark – zaproponowała Lea z nagłym ożywieniem. – Musimy odszukać tę kobietę. Niech zdejmie ze mnie klątwę.
   Chociaż Mina była pełna wątpliwości, to jednak zgodziła się, że na chwilę obecną to najlepsze możliwe rozwiązanie. Całą trójką wrócili na jarmark licząc, że uda im się odnaleźć tajemniczą kobietę i przekonać ją do zdjęcia klątwy - jeśli ta rzeczywiście istniała. Tak się jednak nie stało. Szukali wszędzie, gdzie tylko się dało i wypytali każdą napotkaną osobę. Nikt nie widział starszej kobiety ubranej w długi płaszcz z kapturem i laską w dłoni.
- To na nic – zmęczona Lea oparła się plecami o ścianę jednego z namiotów. – Nigdy jej nie znajdziemy i już na zawsze pozostanę niewidzialna dla innych, a inni dla mnie.
- Nie poddawaj się kuzynko – Han usiadł obok dziewczynki. – Ktoś na pewno wie, gdzie…
   Urwał w pół zdania. Po policzkach księżniczki spłynęły łzy, a z jej gardła wydobył się cichy jęk. Ostrożnie otoczył ją ramieniem i wyszeptał.
- Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz.
   Lea przytuliła się do niego, wciąż płakała i nic nie wskazywało na to, żeby miała zamiar przestać. Wkrótce i Han miał ochotę się rozpłakać i pewnie by to zrobił, lecz jako przyszły władca, starał się być dzielny.
- Mina, musisz nam pomóc – błagał Han. – Na pewno znasz jakiś sposób na zdjęcie klątwy.
   Kobieta przeniosła spojrzenie z księcia na księżniczkę i znów z powrotem. Lea była blada niczym płótno. Jej piękne, długie czarne włosy były skołtunione, bo też nikt ich nie uczesał, miała krzywo zapiętą sukienkę, a szarfa, którą powinna przewiązać się w pasie, zwisała z tyłu i zamiatała podłogę.
- Znam kogoś, kto mógłby nam pomóc – odezwała się w końcu.
- A więc wezwij go tu natychmiast – zażądała. – Sprawa jest pilna.
- To nie takie proste wasza wysokość.
   Brwi dziewczynki złączyły się w jedną, długą kreskę.
- Jak to nie? Zapłacę tyle, ile będzie trzeba.
- Nie chodzi o pieniądze.
- W takim razie o co?
- To pewien mędrzec, który przed wieloma laty samotnie wyruszył w góry. Zamieszkał w jaskini, gdzie w spokoju oddaje się lekturze świętych ksiąg, zwojów oraz map. Nie schodzi w doliny i raczej nie przepada za gośćmi.
- Ale może nam pomóc, tak? – upewnił się Han.
- Jeśli ktokolwiek może nam pomóc, to właśnie on – potwierdziła.
- A zatem ruszajmy! – zawołała Lea. – Nie mamy ani chwili do stracenia.
- Wasza wysokość… Nie możemy wyruszyć w góry bez wcześniejszego przygotowania. To zbyt niebezpieczne.
- Mina ma rację – poparł ją Han. – Przykro mi kuzynko, ale najpierw musimy spakować bagaże.
- W takim razie wy się tym zajmijcie – machnęła na nich ręką. – Ja jestem zbyt zmęczona, żeby cokolwiek robić. Poczekam tu na was.
   Mina szybko spakowała wszystkie niezbędne rzeczy i wkrótce cała trójka była gotowa do podróży. Zgodnie z jej przewidywaniami, do celu powinni dotrzeć za mniej więcej trzy godziny.
   Sam szlak nie stwarzał większych trudności. Przez niemal trzy czwarte drogi, a więc więcej niż połowę, wspinali się po wykutych w skale schodach. Co jakiś czas przystawali dla odpoczynku. Wówczas to popijali wodę, a także pożywiali się owocami mango. Ich słodki smak wynagradzał im wszelkie niedogodności.
   Dzień był ciepły i słoneczny, wiał lekki wietrzyk. Taki stan powinien się utrzymać przez kilka następnych godzin, choć pogoda w górach potrafiła się zmieniać w ciągu kilku minut.
- Daleko jeszcze? – marudziła Lea. – Jestem już zmęczona.
- Jeszcze kawałek – odpowiadała. – Szczyt jest blisko.
   Zaciskając zęby szli naprzód. Nie rozglądali się na boki i nie podziwiali piękna przyrody. A było na co popatrzeć. Obok rozłożystych sosen rosły karłowate krzaki i nieliczne kwiaty o drobnych, białych, czerwonych i fioletowych płatkach. Przesiadywały na nich motyle, lecz trudno je było uznać za ładne. Miały brązowo-szare skrzydełka, takie same jak ziemia i skały, po których wędrowali. Od czasu do czasu dalszą drogę zagradzały im strumienie. Były na tyle wąskie, że pokonywali je jednym skokiem i na tyle głębokie, by mogli zmoczyć kostki. Krystaliczne czysta woda była przy tym niezmiernie lodowata i Mina pilnowała, by dzieci nie zmoczyły sobie za bardzo obuwia.
- Patrzcie! – Han wskazał na coś dłonią. – Dotarliśmy!
   Kilkadziesiąt metrów dalej znajdowała się jaskinia, przed którą obracał się mały wiatrak. Do jego rogów przymocowano czerwone, a także niebieskie i białe tasiemki.
- Nareszcie – Lea z westchnieniem ulgi przyjęła wiadomość o końcu podróży. Była bardzo zmęczona i najchętniej znalazłaby się w swoim pokoju, gdzie popijałby filiżankę herbaty, a Tea opowiadałby jej bajki.
   Niepewni tego co mogli wewnątrz zastać, weszli do środka. Nieopodal wejścia leżało palenisko, na którym stał wielki, pękaty kocioł, z którego unosiła się para. Nieco dalej stała pozbawiona drzwi szafa, w której to znajdowało się mnóstwo wiklinowych koszyków, glinianych dzbanuszków z pokrywkami, miseczek, flakoników i innych przedmiotów.
- Dzień dobry! – zawołała Mina wodząc wzrokiem po jaskini. Im dalej od ogniska, tym było ciemniej. – Jest tu kto?
- Chyba nikogo nie ma – powiedział Han kierując się w stronę półki na książki i zwoje. Miała dobre dwa metry długości i sięgała pod sam sufit, a była wykonana z bambusa. Roślina ta wygląda na kruchą i delikatną, lecz w rzeczywistości jest niezwykle mocna i wytrzymała. – Może gospodarz wyszedł na spacer?
- Potrzebujemy pomocy! – zawołała Lea, bez większej nadziei, że jej ktoś odpowie. – I to szybko!
- Jak każdy – usłyszeli głos dochodzący z wnętrza jaskini. Po chwili z cienia wyłoniła się postać.
   Był to stary, lekko zgarbiony mężczyzna. Miał długą, siwą brodę i wąsy, a włosy związane w długi warkocz. Nosił sięgające mu do kolan buty obszyte białym futerkiem, brązowe spodnie i takiego samego koloru koszulę. Przy jego nodze warowała para panter śnieżnych, zwanych też irbisami. Te piękne dzikie koty zamieszkiwały niedostępne rejony Himalajów i uchodziły za doskonałe drapieżniki. Miały przepiękne białe futra z czarnymi plamkami oraz bardzo długie ogony.
- Rzadko miewam gości, ale proszę, siadajcie. Przy ognisku jest dość miejsca dla wszystkich. A teraz słucham. Czemu zawdzięczam tę wizytę?
   Lea zabrała głos jako pierwsza, lecz jej opowieść była chaotyczna i Mina opowiedziała wszystko raz jeszcze od samego początku: o wyprawie na jarmark, spotkaniu ze starą kobietą i rzuconej przez nią klątwie, poszukiwaniu ratunku.
   Mędrzec w skupieniu wysłuchał jej słów, a kiedy skończyła, skinął głową, wyprostował się i oznajmił.
- Obawiam się, że nie jestem w stanie wam pomóc.
- Ale… ale… dlaczego? – wydukał Han. Załamana księżniczka nie była w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa. – Moja kuzynka potrzebuje pomocy. Proszę. Na pewno da się coś zrobić.
- Nie mylisz się książę, lecz zaklęcie może zdjąć jedynie sama księżniczka
- Jak to? – wykrztusił. – Nie rozumiem.
- To bardzo proste – oświadczył zwracając się do dziewczynki. – Nie byłoby tego wszystkiego gdybyś zachowywała się tak, jak należało.
- A więc to wszystko moja wina? – spytała wskazując na siebie.
- Oczywiście, że tak – odpowiedział bez wahania. – Jesteś uparta, nieposłuszna i z wyższością traktujesz innych ludzi. Uważasz, że wszystko ci się należy, bo jesteś księżniczką, ale bycie księżniczką nie polega tylko i wyłącznie na rozkazywaniu – zamilkł sprawdzając jak zareagowała na jego słowa, po czym mówił dalej. – Podziękowałaś Minie i Hanowi za pomoc? Pewnie nie. A przecież nie musieli iść z tobą aż tutaj.
   Lea nieśmiało powiodła wzrokiem po twarzach towarzyszy. U Hana jak zwykle gościł promienny uśmiech. Co by się nie działo, jej kuzyn zachowywał pogodę ducha. Dla każdego miał dobre słowo i nigdy się nie skarżył. Podobnie jak Mina. Młoda kobieta przez całą drogę dźwigała ciężką torbę i ze spokojem wysłuchiwała jej marudzenia.
- Przepraszam, że przeze mnie musieliście iść w góry i dziękuję, że nie zostawiliście mnie po drodze – oświadczyła poważnym głosem.
- Nie ma sprawy kuzynko. To była fajna przygoda.
   Dziewczynka z płaczem rzuciła się w objęcia Miny. Ta mocno przytuliła ją do siebie i czule pogładziła po włosach.
- Wasza wysokość? Najwyższa pora już wstawać.
   Lea potarła oczy. Nie wiedzieć czemu leżała w łóżku, w pałacu wuja, a Tea stała przy oknie, gdzie krytycznym okiem przyglądała się kremowej sukience, którą przygotowała dla Lei.
- Tea! – dziewczynka niczym z katapulty wyskoczyła z łóżka i podbiegła do kobiety. Uścisnęła ją najmocniej jak tylko potrafiła. – Tak się cieszę, że cię widzę. Myślałam, że już cię więcej nie zobaczę.
- Ja też się cieszę – odparła zaskoczona jej zachowaniem. Księżniczka raczej nie okazywała jej uczuć. – Czy wszystko w porządku?
- Teraz już tak – odpowiedziała z promiennym uśmiechem, nie wypuszczając jej z objęć.

- Wiedziałeś wujku, że tak to się skończy, prawda? – Mina zwróciła się z pytaniem do starego Minga. Obydwoje stali przy oknie wychodzącym na ogród, gdzie Lea i Han bawili się z małpkami. – Od samego początku znałeś rozwiązanie.
   Wiekowy starzec wzruszył swymi kościstymi ramionami.

- Wiedziałem tylko, że w końcu Lea przemyśli swoje zachowanie. To dobra dziewczynka i w przyszłości zostanie mądrą królową.