Translate

środa, czerwca 25, 2014

Torebka mąki


     Mała, biała , pękata torebka mąki z kolorowym napisem, stała sobie na półce sklepowej wśród innych, takich jak ona torebek. Była grubiutka więc na ciasnej półce nie było jej zbyt wygodnie. W dodatku była uczulona na mąkę więc co jakiś czas kichała, tak  głośno, aż się ludzie odwracali. Z lewej i z prawej strony wpychały się na nią inne torebki które czekały z niecierpliwością aż ktoś po nie sięgnie i zdejmie je z półki. Torebka nie miała nóżek, więc nie mogła sama zejść z półki, chociaż marzyła, żeby sobie pójść w szeroki świat i zobaczyć co jest za drzwiami sklepu. Tymczasem drzwi co chwila rozsuwały się i zasuwały przepuszczając klientów, a torebka nadal stała w tłoku.
      Nagle, pewnego pięknego, słonecznego dnia, dziwnym trafem udało się jej spaść z półki na podłogę. Potłukła sobie trochę swoje grubiutkie boczki, ale uderzając o twardą, kamienną podłogę sklepu szczęśliwie nie pękła. Leżąc na podłodze ostrożnie rozejrzała się wokoło, czy nikt nie zauważył, że spadła po czym potoczyła się dalej i ukryła za filarem sklepu. Ludzie przechodzili tuż obok niej, ale każdy zajęty własnymi sprawami, w pośpiechu robił zakupy i nikt nie dojrzał torebki mąki na podłodze, za filarem.
     Wykorzystując moment, kiedy w sklepie zrobiło się mniej tłoczno, torebka mąki śmiało potoczyła się w stronę rozsuwanych drzwi sklepu i wytoczyła się na ulicę. Na szczęście po drodze nie było schodów, które mogły by jej przeszkodzić, co jest oczywiste, bo przecież nie miała nóżek. A tam… na ulicy  niebieskie niebo z białymi obłokami, żółte, ciepłe słońce, zielone drzewa, a na trawnikach piękne, różnokolorowe kwiaty. Przed sklepem, poza śmiesznym, łaciatym jamnikiem, który grzecznie czekał na swojego właściciela który wszedł do sklepu, nie było nikogo. Torebka odpoczywała sobie na chodniku, blisko wejścia do sklepu, bo okropnie zmęczyła się pokonaniem drogi od półki do wyjścia na ulicę. W ciepłych promieniach słońca podziwiała białe obłoki, zielone drzewa i krzewy, przelatujące ptaki. Pomyślała jak to dobrze się stało, że udało jej się wydostać z ciasnej półki i wyjść na świat. Przecież zawsze o tym marzyła i od dawna przeczuwała, że poza ciasną półką w sklepie i towarzystwem innych torebek mąki, za zasuwanymi drzwiami musi być inny, nieznany, wspaniały świat.
     Nagle z oddali dał się słyszeć grzmot a niebo  pociemniało.  Torebka wystraszyła się nie na żarty. No tak, pomyślała sobie, jak teraz zacznie padać i zmoknę to zrobi się ze mnie rozciapciany kluch i to wcale a wcale nie wydaje się śmieszne. W tym momencie drzwi do sklepu rozsunęły się, wyszła przez nie jakaś miła, młoda pani z małym chłopcem w wózku. Odwiązała psa, załadowała zakupy do kosza pod wózkiem i ruszyła spod sklepu. Jaś, bo tak miał na imię chłopiec, zauważył torebkę mąki i pokazał ją mamie.  W ostatniej chwili, bo właśnie  lunął rzęsisty deszcz. Mama Jasia rozejrzała się dokoła, ale oprócz nich przed sklepem nie było nikogo, tym bardziej kogoś, kto mógłby zgubić torebkę mąki.  Torebka mąki została więc podniesiona przez mamę Jasia i schowana do koszyka pod wózkiem. Była  uratowana.
     Po chwili wreszcie wszyscy znaleźli się w domu, gdzie było ciepło i przytulnie. Jaś i jego mama przebrali się w suche ubrania a pies został wytarty do sucha ręcznikiem. Zapytacie a co z torebką mąki? Z mąki, która była w torebce mama Jasia zrobiła przepyszne pierogi z wiśniami, bo to był akurat sezon na wiśnie. Torebka zaś powędrowała na makulaturę i dzięki temu powstanie jakaś inna torebka. Może torebka cukru ? Pewnie na cukier nie będzie uczulona.

wtorek, czerwca 24, 2014

Okno


     Są okna zupełnie malutkie, średnie, duże i ogromne. Te ostatnie, ogromne,  to okna wystawowe sklepów czyli witryny. Są też specjalne okna dachowe. Okna mają różne kształty i kolory. Bywają okna  okrągłe, owalne, kwadratowe, prostokątne. Najbardziej kolorowe są okna w kościołach. To okna witrażowe. Są wykonane z różnego kształtu kolorowych szkiełek, specjalnie przyciętych i oprawionych w metalowe ramki połączone ze sobą w specjalny sposób. Witraże w kościołach przedstawiają postacie świętych, sceny biblijne, czasem kwiaty albo zwierzęta. Witraże są najładniejsze w pogodny, słoneczny dzień.
     Wszystkie okna mają swoją czarodziejską moc. Zapamiętują wszystkie twarze, które kiedykolwiek się w nich pojawiały. Opowiem o małym, kwadratowym okienku w starym, drewnianym domu, który od wielu pokoleń należał do jednej rodziny. Rodziły się w nim kolejne dzieci, potem dorastały, wyjeżdżały do szkół a wreszcie wyprowadzały się kiedy zakładały własne rodziny. Okno wychodziło na duży ogród na tyłach domu i było mało widoczne, bo dom był obrośnięty dzikim winem. Rzadko też ktoś spoglądał przez to okno na ogród bo pokój na poddaszu w którym się znajdowało był od wielu lat zamknięty. Chłopiec, do którego należał kiedyś ten pokój brał udział w wojnie (był lotnikiem) a potem został na Zachodzie. Po wojnie przez wiele, wiele lat nie mógł wrócić do kraju, więc nikt nie wchodził do jego pokoju. Na półkach stały zakurzone, dziecięce książki, a na kanapie siedziały jego ukochane misie. Było im smutno. Najpierw spokojnie czekały, ale z czasem zupełnie straciły nadzieję, że ich chłopiec wróci.
     Tymczasem dziadkowie i rodzice chłopca dawno umarli a w starym domu zamieszkali jego kuzyni. Chłopiec po wojnie założył za granicą własną rodzinę, „wciągnęło go życie”, porodziły mu się dzieci a potem wnuki którymi się opiekował. Wreszcie one też się usamodzielniły a chłopiec postanowił odbyć podróż sentymentalną do swojego starego kraju. Kiedy wreszcie dotarł na miejsce, stary dom wydawał się dużo mniejszy niż ten, który pamiętał z czasów młodości. Mimo, że upłynęło wiele lat, dom nie poddał się upływowi lat i mocno stał w posadach, tylko dzikie wino było gęściejsze niż przedtem. Kuzyni przyjęli go bardzo serdecznie. Choć jego dwie młodsze siostry też już dawno pozakładały własne rodziny i opuściły stary dom, to wiele pamiątek rodzinnych, które przypominały mu dzieciństwo i młodość stało tu nadal.  
     Po obiedzie chłopiec poszedł do swojego dawnego pokoju na poddaszu. Minęło wiele lat więc nie wbiegł tam, jak kiedyś, przeskakując po cztery stopnie naraz, ale dotarł tam bez większego wysiłku. Całe życie uprawiał różne sporty więc był w dobrej kondycji. Otworzył drzwi i znalazł się w swoim dawnym pokoju. Ze wzruszeniem przeglądał stojące na półkach jego ulubione dziecięce książki : bajki i książki przygodowe, obejrzał łuk i kołczan ze strzałami wiszące na ścianie, przytulił swoje misie otrzepując je z kurzu. Tyle lat rozłąki, tyle zdarzeń a tutaj…. jakby czas stanął w miejscu. Cisza i spokój. Wyjrzał do ogrodu przez zarośnięte dzikim winem okienko. Ogród wydał mu się ten sam, tylko drzewa owocowe zrobiły się dużo wyższe, niż wtedy, kiedy wyjeżdżał z domu na wojnę.
     Okno zobaczyło w szybie jego twarz, zaczęło pobrzękiwać szybkami i aż spociło się ze wzruszenia. Dom poznał go natychmiast mimo upływu lat i zaczął go witać skrzypieniem schodów i desek na podłodze poddasza. Był już starym człowiekiem, ale dom wiedział : to nasz chłopiec. Nasz chłopiec, nasz chłopiec skrzypiał stary dom. Nasz chłopiec, nasz chłopiec wtórowały mu owocowe drzewa i kwiaty w ogrodzie. Wiatr szumiał w koronach drzew a te wyciągały swoje gałęzie w stronę domu i stukały nimi do okien, jakby chciały zawołać: choć do nas i pobaw się z nami… czy pamiętasz jak się po nas wspinałeś  do domku, który zrobił Ci tata?  

     Starszy pan przysiadł na kanapie i zapatrzył się przed siebie. Za oknem zachodziło słońce, niebo było różowawe a miejscami prawie ciemno malinowe i granatowe. Powoli zapadał zmrok. Okienko bardzo się cieszyło, że po tylu latach chłopiec nie zapomniał o starym domu i swoim pokoju na poddaszu. To tak, jakby obaj: i dom i chłopiec urodzili się na nowo a lata, kiedy chłopca tu nie było zniknęły w jednej chwili. Dom stał się młodszy a starszy pan przynajmniej na chwilę znów stał się chłopcem.

niedziela, czerwca 22, 2014

Szafa


            Stara szafa stała sobie spokojnie w kacie pokoju na poddaszu w małym, starym, drewnianym domu od wielu, wielu lat, albo jeszcze dłużej. Nikt z domowników już nawet nie pamiętał skąd się wzięła ani kto ją tam postawił. Posypana osiadającym na niej kurzem skrzypiała tylko żałośnie od czasu do czasu z nadzieją, że ktoś ją wreszcie otworzy i posłucha jej opowieści. A szafa miała o czym opowiadać, oj miała. Wprawdzie była bardzo, ale to bardzo stara, ale pamięć miała znakomitą, zupełnie jakby się tylko co urodziła, a właściwie jakby ją tylko co zrobiono.
            Pamiętała, że zanim stałą się szafą była sporym dębem który rósł w lesie na słonecznej polanie. W jego gałęziach śpiewały rozmaite ptaki, które zlatywały się tu z całego lasu, aby wymienić się wiadomościami, z czasem posłuchać leśnych ploteczek. Rozsiadały się wygodnie na jego konarach, śpiewały, ćwierkały i pogwizdywały tak głośno, że było je słychać w całej okolicy. Kiedyś pewien młody dzięcioł wydrążył w jego pniu dziuplę i wprowadził się do z całą rodziną.
            Rósł sobie dąb spokojnie na polanie, aż pewnego dnia przyjechali do lasu drwale z siekierami i piłami , ścięli dąb razem z kilkoma innymi drzewami i zawieźli je do tartaku. Tam pnie drzew okorowano, pocięto na deski, wysuszono i sprzedano okolicznym stolarzom, żeby zrobili z nich meble. W ten sposób dębowe deski trafiły do Ignacego, skromnego stolarza z niewielkim warsztatem ale za to długoletnią praktyką i dużą wiedzą. Ignacy wiedział wszystko co można wiedzieć o rodzajach drewna, deskach, historii mebli i sposobach ich robienia. Potrafił nawet składać meble starą metodą, na tak zwany jaskółczy ogon czyli bez użycia gwoździ.
            Właśnie urodziła mu się pierwsza wnuczka na którą od dawna czekała cała rodzina i dziadek Ignacy postanowił sam zrobić meble do jej pokoju. Pojechał więc do tartaku po materiał na meble. Długo przebierał w deskach i listwach aż wreszcie skompletował potrzebny materiał i wrócił z nim do swojego warsztatu. Meble wykonywane z prawdziwą miłością i oddaniem mają pewną czarodziejską moc. Ale o tym przekonano się dopiero po wielu latach, kiedy już nie wnuczka, ale praprapra wnuczka Ignacego stała się właścicielką dębowej szafy.
            Ewa urodziła się wiele, wiele lat później i o swojej praprababce mogła tylko słuchać opowieści rodzinnych i oglądać ją na starych, pożółkłych fotografiach. Mała dziewczynka z roześmianą buzią, umorusaną czekoladą patrzyła na  nią z fotografii w starym rodzinnym albumie, który jakimś cudem przeżył wszystkie zawieruchy wojenne.
            Pokój Ewy był umeblowany kolorowymi dziecinnymi meblami z Ikei a stara dębowa szafa stała sobie spokojnie na poddaszu. Nie wiadomo kiedy ktoś do niej zaglądał bo prawie nikt nie zapuszczał się na poddasze. Chyba, żeby postawić tam kolejny, stary, nikomu niepotrzebny mebel, który jednak szkoda wyrzucić.
            Ewa właśnie pokłóciła się ze swoją starszą siostrą, która zabrała jej ulubioną lalkę, Sarę. Na podwórku było pusto, koleżanki wszystkie poszły do swoich domów, rodzice byli w pracy, a babcia była zajęta gotowaniem obiadu. Siostra pokazywała brzydkie miny, wywijała lalką i uciekała. Ewa chciała się wypłakać, ale była już sporą dziewczynką bo po wakacjach miała iść do zerówki, więc nie chciała, żeby ktokolwiek widział, jak płacze. Wdrapała się więc po schodach na poddasze, otworzyła drzwi do pokoju i znalazła się w domowej rupieciarni. Wszędzie leżał kurz, pachniało starymi meblami, słychać było tajemnicze skrzypienia. Promienie słońca właśnie wpadały przez małe okienko i oświetlały stojącą w kącie, starą szafę. Tą samą, którą zrobił kiedyś dla swojej wnuczki stolarz Ignacy.
            Ewa spojrzała na szafę i od razu się uśmiechnęła. Szafa była naprawdę piękna. Na drzwiach miała wyrzeźbione kwiaty i liście, a w zamku tkwił piękny, ręcznie robiony żelazny klucz, przypominający gałązkę róży. Ewa zaintrygowana swoim odkryciem podeszła do szafy, przekręciła klucz w zamku i otworzyła jej skrzypiące drzwi. Od dawna nikt nie oliwił zawiasów szafy  ani zamka bo stałą zapomniana na poddaszu.
            Szafa była w tej rodzinie od kilku pokoleń i przeżywała, tak jak mieszkańcy domu, chwile radosne i smutne,  znała wiele rodzinnych opowieści, widziała różne małe dziewczynki i różnych małych chłopców którzy szybko dorastali i zakładali swoje rodziny. Wszystkie zdarzenia przechowywała w swojej drewnianej pamięci jakby pisała pamiętnik. Ewa zajrzała do wnętrza szafy. Było w nim coś tajemniczego , ale przyjaznego i ciepłego. Weszła więc ostrożnie do środka, ale nic złego się nie stało. Dziewczynka, trochę jeszcze zapłakana, usiadła wygodnie na dnie szafy, oparła się o ścianę i zaczęła sobie wyobrażać wszystkie małe dziewczynki i wszystkich małych chłopców, którzy przed nią chowali się do starej szafy, kiedy mieli jakieś zmartwienie. Wtedy zasnęła, a stara szafa przez sen opowiadała jej różne ciekawe historie które zapamiętała.
            Kiedy rodzice wrócili z pracy i nadeszła pora obiadu zorientowano się, że Ewa gdzieś zniknęła. Przeszukano bliższą i dalszą okolicę, pytano koleżanek, ale jej nigdzie nie było. Wreszcie babcia wpadła na pomysł, żeby wejść na poddasze. Przypomniała sobie, że w dzieciństwie, kiedy było jej z jakiegoś powodu smutno, sama chowała się do stojącej tam starej szafy zrobionej przez praprapra dziadka Ignacego.

wtorek, czerwca 17, 2014

Bob, starszy brat Lolcia



Tytuł oryginału: Boba, Lolin stariji  brat
Autorzy:  Milan Mihaljčić 
Przekład z języka serbskiego: Ewa Oranowska

Bob nie lubił Lolcia, swojego młodszego brata. Ciągle walił go ogonem po uszach.
 Za to Lolcio uwielbiał Boba.
Bob był  po prostu BOBEM dopóki nie urodził się Lolcio. Wtedy stał się BOBEM, STARSZYM BRATEM LOLCIA.
Lolcio nigdy nie był po prostu Lolciem. Zawsze był LOLCIEM, MŁODSZYM BRATEM BOBA.
Bob lubił najbardziej czasy, kiedy był po prostu Bobem. Kiedyś był najszczęśliwszy na świecie: mama była tylko jego mamą a tata był tylko jego tatą. Był jakiś porządek.
Lolcio lubił być bratem Boba. Był najszczęśliwszy na świecie: mama była ich mamą a tata był ich tatą. Normalnie.
Wszystko było lepsze zanim się urodziłeś - mówił Bob bratu.  - Co rozumiesz kiedy mówisz ZANIM? - dziwił się Lolcio.  - Ty zupełnie nic nie rozumiesz! - wściekał się Bob. Zaraz znów dam Ci po uszach.
Pewnego dnia mama powiedziała braciom, że urodzi im siostrzyczkę. Lolcio podskoczył z radości ale Bob milczał. Dopiero teraz nic już nie będzie tak jak dawniej. Mama i tata już go nie kochają, myślał sobie i dlatego chcą mieć nowe dziecko.
Gdy tylko nadeszła noc, Bob wybiegł z domu przed siebie (kangury potrafią to zrobić trzema skokami). Skakał przed siebie bez zatrzymywania się, aż dobiegł do morza.
Na piaszczystej plaży ujrzał maleńkiego zółwika, Jego ogromni rodzice spali.
Jestem Bob - powiedział kangur.
-Ja jestem żółw olbrzymi Mimi.
-Olbrzymi? - zdziwił się Bob
-Dobrze, dobrze, jeszcze nie, ale będę za sto lat.
- Sto lat to dużo - powiedział Bob
- Co będziesz robić przez ten cały czas?
- Będę się bawić.
Bob westchnął:
- Ja też bym tak chciał. Bawić się przez sto lat z mamą i tatą.
- Ależ ja nie będę się bawiła z mama i tatą - powiedziała Mimi- oni mają bardzo dużo pracy.
- No to z kim?- zapytał Bob
Mimi zaprowadziła go pod kwitnący kaktus. Pod nim, do połowy w piasku leżało osiem jaj. Będę się bawić z nimi. To są moje cztery siostry i czterech braci - powiedziała z dumą Mimi.
- Ale to są tylko jaja- zauważył Bob.
-Ja wczoraj też byłam jajem - wyjaśniła Mimi. Wylęgłam się trochę wcześniej. Wiesz, nudziłam się, więc wymyśliłam każdemu imię.
Goca, Moma, Nena, Laza, Sasza, Maja, Mira, Piotrek (napisy na jajach)
Nagle jedno z jajek zaczęło trzeszczeć, trzeszczeć, trzeszczeć... i pękło! Z jajka wyjrzała mała główka.
- Cześć Moma! - krzyknęła Mimi i objęła braciszka.  Nagle znów słychać odezwał się trzask. Nie jednego jaja, ale drugiego, trzeciego, czwartego...
Bob skakał ile sił w nogach ( a dla  kangura to wcale nie mało). Chciał zdążyć do domu przed wschodem słońca, zanim ktoś zauważy że go nie ma.
Kiedy się zjawił wszyscy jeszcze spali. Przytulił się do brata i szepnął mu na ucho:
 - Lolcio, mój kochany Lolcio! Obudź się, coś wymyśliłem!
 Co wymyśliłeś Bob? - zapytał  zaspany Lolcio.
- Imię dla naszej siostrzyczki. Będzie się nazywała Mimi.

Następnego dnia urodziła się Mimi, młodsza siostra Boba i Lolcia. Ona nigdy nie będzie tylko Mimi. Zawsze będzie MŁODSZĄ SIOSTRĄ BOBA I LOLCIA. 

wtorek, czerwca 10, 2014

Kucyk


            Kiedy się urodził, wołano na niego źrebak. Później zaczęto mówić o nim Mały i tak już zostało. Ten przydomek bardzo do niego pasował, bo konik był rzeczywiście wyjątkowo mały w porównaniu z innymi, takimi jak on, kucykami. Mały urodził się w cyrku. Jego rodzice od lat występowali na arenie razem z kolorowo ubranymi clownami. Clowni mieli rude czupryny, czerwone nosy podobne do piłki pingpongowej i bardzo kolorowe ubrania, a kucyki były nakryte kolorowymi czaprakami z przyszytymi do nich dzwoneczkami. W cyrku było kolorowo, głośno i wesoło. Ale cyrk został pewnego dnia zamknięty, większe zwierzęta trafiły do ZOO a inne, tak jak Mały poszły do dobrych ludzi którzy chcieli je przygarnąć.
            Mały trafił do leśniczówki. Pan leśniczy, zawsze uśmiechnięty mężczyzna z czarnymi, sumiastymi wąsami miał małą córeczkę i myślał, że Natalka ucieszy się z kucyka, który będzie jej własnym koniem, ale ona była jeszcze bardzo mała i bała się takich ogromnych żywych zwierząt. Mały wydawał się jej naprawdę ogromny.
            Kucyk towarzyszył więc często innym koniom przy wyrębie lasu. Konie są niezastąpione tam, gdzie nie mogą wjechać wielkie, ciężkie maszyny.
            Las był ogromny. Nie było wiadomo gdzie się zaczyna ani gdzie się kończy. Tylko okoliczni mieszkańcy umieli się odnaleźć w tym lesie. Wysokie masztowe sosny kołysały się to w prawo to w lewo a wiatr potrząsał ich gałęziami strząsając na ziemię szyszki. Szyszki zrzucały też wiewiórki z rudymi kitami, które wydłubywały z szyszek smaczne nasionka. Trzeba było uważać spoglądając do góry, żeby nie dostać taka szyszką w nos.
            Tego dnia poza odgłosami piły, która swoimi ostrymi zębami wgryzała się w pnie ścinanych drzew, nawoływaniem się drwali i parskaniem koni było cicho i spokojnie. Las był piękny, szczególnie w lecie, kiedy przez korony drzew świeciło słońce. Jednak wieczorem, kiedy zapadał zmrok a robotnicy kończyli pracę, zabierali swoje konie i wracali do domów w lesie robiło się nieprzyjemnie, a nawet strasznie. Wysokie sosny rzucały pod nogi swoje cienie. Kołysały się na wietrze, więc ich cienie poruszały się wraz z nimi i wydawało się, że to jakieś zjawy.  Dlatego nikt po zmroku nie zapuszczał się sam do lasu.
            Kiedyś jednak, chociaż nic tego rano nie zapowiadało, rozpętała się straszna burza. Nikt w okolicy nie pamiętał takiej burzy. Był sierpień, słońce świeciło od samego rana więc tym bardziej nikt się jej nie spodziewał. W jednej chwili zrobiło się zupełnie ciemno jak w nocy, a niebo co chwila rozdzierały błyskawice. Pojawiały się dosłownie jedna po drugiej. Lał rzęsisty deszcz. Taki, przed którym nie może ochronić największy parasol. W pewnej chwili z nieba zaczął spadać spory grad. Robotnicy pracujący przy wyrębie lasu w pośpiechu pozbierali swoje narzędzia i popędzili w stronę swoich domów.  Pozostał tylko leśniczy ze swoimi końmi i Małym. Musiał dopilnować czy wszystkie narzędzia zostały zebrane a miejsce wycinki jest odpowiednio zabezpieczone,  żeby komuś, kto będzie tędy przypadkiem przechodził,  nie przytrafiło się nic złego.
            Nagle ogromna błyskawica rozdarła niebo, a tuż po niej zupełnie blisko rozległ się głośny grzmot, który przetoczył się po lesie. Odgłos pioruna był taki,  jakby ktoś wysypał na  podłogę ogromne kamienie. To piorun uderzył w stojącą najbliżej sosnę. Zsunął się po niej aż do ziemi, wyrywając ją z korzeniami i przewracając.
            Zwalona sosna upadła tak nieszczęśliwie, że wbiła się między inne drzewa, a leśniczy, jego konie i wóz mieli całkowicie odciętą drogę. Tylko Małemu, ze względu na jego wzrost udało się przecisnąć pod zwaloną sosną wydostać z tej pułapki na polanę. Kucyk, chociaż trochę się bał, pędził w strugach deszczu ile sił w kopytach, leśnym duktem, w stronę leśniczówki, aby sprowadzić do lasu pomoc. Wiedział, że tylko od niego zależy czy leśniczemu i koniom uda się szczęśliwie wrócić do domu.
            Mały dobiegł do domu zziajany i przemoczony więc od razu został wytarty do sucha, okryty ciepłą derką, napojony i nakarmiony. Kiedy kucyk sam dotarł do leśniczówki, od razu zorientowano się, że musiało się wydarzyć coś złego, co zatrzymało w lesie w taką pogodę leśniczego i konie. Natychmiast zorganizowano wyprawę ratunkową ludzi zaopatrzonych w latarki, liny i topory. Odnaleziono leśniczego i jego konie uwięzionych przez przewróconą sosnę. Na szczęście nikomu nic złego się nie stało.
Od tamtej pory mówiono o Małym z szacunkiem, bo mimo skąpego wzrostu miał dużo oleju w głowie, to znaczy że był mądry, wykazał się wielką odwagą i potrafił sobie poradzić w trudnej sytuacji.



czwartek, czerwca 05, 2014

O Kumci znad stawu, która nauczyła się pływać żabką.




     Na środku zielonej łąki pełnej czerwonych maków, białych i różowych stokrotek i żółtych kaczeńców rozciągał się porośnięty rzęsą staw. Wokół stawu rosło zielone sitowie i trzcina która unosiła dumnie do góry  na prostych, grubych łodygach swoje brązowe łebki. W trzcinach szeleścił i poświstywał ciągle rozczochrany wietrzyk- Wielki Urwis. Nad stawem, w maleńkim domku pod liściem łopianu mieszkała sobie razem z rodzicami, braciszkiem , babcią i dziadkiem małą zielona żabka, Kumcia.
      Kumcia nie zawsze była podobna do żabki. Kiedy tylko wykluła się ze złożonego przez mamę skrzeku  była , tak jak wiele jej siostrzyczek i braciszków zwykłą, ciemnobrązową bardzo ruchliwą kijanką z małym ogonkiem.  Wszyscy razem siostrzyczki kijanki i braciszkowie kijanki wesoło bawili się w wodzie tuż przy brzegu, aż pewnego  dnia pogubili ogonki i stali się małymi, zielonymi żabkami. Kumcia wtedy też stała się żabką. Była miłą i grzeczną, zawsze uśmiechniętą, żabią dziewczynką  która kumkała od wschodu do zachodu słońca siedząc na dużym liściu białego nenufaru. Zapomniała jednak jak się pływa, a przecież kiedy była jeszcze kijanką pływała najszybciej ze wszystkich. Mama, tata i babcia bardzo martwili się, że Kumcia nie potrafi pływać, a dziadek spoglądał na wnuczkę znad grubych, rogowych okularów i tylko kiwał ze zmartwienia głową. Mały braciszek Kumci spędzał całe dni baraszkując wesoło w wodzie i na widok siostrzyczki pokazywał ją innym palcem i wyśmiewał się z niej przy wszystkich. POKAZYWANIE KOGOŚ PALCEM JEST OCZYWIŚCIE, JAK PEWNIE   WSZYSCY DOBRZE WIEDZĄ,  BARDZO BRZYDKIE I NIEGRZECZNE. Kumci od razu robiło się wstyd, że nie potrafi tak jak inni pływać żabką i boi się wody. 

     Robiła się ze wstydu cała czerwona i nawet ukradkiem popłakiwała sobie w jakimś zacisznym kąciku. Mama, tata i babcia tłumaczyli Kumci, że nie ma się czego bać, bo jak świat światem, wszystkie małe, średnie i duże żabki w wodzie czują się jak ryby i świetnie pływają żabką. Niestety nasza mała zielona żabka wciąż nie mogła pokonać strachu przed wodą i ani jej się śniło pływać ! Kiedy żabia rodzina szła przez łąkę na niedzielny spacer wszyscy bliżsi i dalsi sąsiedzi, a nawet zupełnie nieznajomi mieszkańcy łąki kiwali z politowaniem głowami i odwracali się, żeby powiedzieć sobie coś na ucho.  Wieść o tym, że Kumcia nie potrafi zupełnie pływać obiegła dawno całą łąkę, a nawet dotarła na skraj pobliskiego lasu. Ani prośbą, ani groźbą nie można było zmusić Kumci żeby wskoczyła do wody i zaczęła wreszcie pływać. Nie pomagały też żadne tłumaczenia ani opowieści o innych małych żabkach które już od dawna przemierzały żabką staw w środku łąki. Kumcia byłą uparta jak mały osiołek. Wreszcie dziadek, który dotąd podczas toczących się dyskusji  nie odzywał się,  tylko spoglądał na wnuczkę znad swoich grubych okularów, przerwał popołudniową lekturę „Wiadomości łąkowych” i odłożył gazetę na stolik. Potem wziął Kumcię na kolana, poszperał w kieszonce swojej kamizelki, wyciągnął kwaskowatą malinową landrynkę i włożył ją wnuczce do buzi.             Kiedy żabka zajęta była już na dobre  cukierkiem ofiarowanym przez dziadka, ten zaczął jej opowiadać jak sam był małą,  zieloną żabką,  tuż po tym,  jak przestał być kijanką. Dziadek też nie bardzo chciał pływać i bał się wody chociaż wszyscy mówili mu, że zupełnie nie ma czego się bać.  Aż kiedyś w  upalny sierpniowy dzień, na łące pojawił się biało-czarny ptak na długich, czerwonych nogach i z długim czerwonym dziobem, którym co jakiś czas głośno klekotał. 






       Wszystkie żabki rzuciły się wtedy na oślep do stawu bo tam były zupełnie bezpieczne. Tylko dziadek Kumci siedział pod liściem jak skamieniały i bał się nawet odetchnąć żeby Pan Bocian, do to właśnie on brodził po łące,  go nie wypatrzył. Jak wszyscy pewnie dobrze wiedzą,  żabki są ulubionym  pożywieniem wszystkich bocianów. Kiedy bocian pofrunął na chwilę do gniazda żeby zobaczyć czy nic nie grozi czekającym tam na niego bocianiętom, dziadek Kumci wyskoczył spod liścia, rzucił się jak oszalały w kierunku stawu i nie wiele myśląc wskoczył do wody, gdzie pływały wszystkie inne małe żabki. Okazało się, że znakomicie daje sobie radę w wodzie i pływa tak samo dobrze jak inni. Po tym opowiadaniu dziadka Kumcia nagle zrozumiała, że nie ma się czego bać bo wszystkie małe, średnie i duże żabki od urodzenia pływają znakomicie żabką. WSZYSTKIE DZIECI POWINNY ZAWSZE UWAŻNIE SŁUCHAĆ OPOWIADAŃ STARSZYCH.

Panna Ciekawska



          Mała polna myszka, Panna Ciekawska, chciała koniecznie zobaczyć jak wygląda świat, który dotąd oglądała tylko przez dziurkę własnej norki. Wiedziała doskonale, że poza norką czyhają na nią różne niebezpieczeństwa, ale postanowiła zaryzykować. Zapakowała do swojego starego, ukochanego plecaka dwa spore kawałki żółtego sera, tego z największymi dziurami, bo był, jej zdaniem,  lżejszy i kilka garści okruszków. Zabrała też polarową kurtkę z kapturem, na wszelki wypadek, gdyby zrobiło się zimno, czerwoną pelerynę, zapasowe skarpety i czapkę z daszkiem, którą dostała na urodziny od starszego brata. Kiedy wreszcie wyskrobała się ze swojej przytulnej norki przestraszyła się nie na żarty. Wszystko wokół było dla małej myszki duże i groźne a drzewa szumiały naprawdę przerażająco. W dodatku gdzieś w oddali pohukiwała sowa, a jak powszechnie wiadomo, sowy żywią się myszami. Zanim Panna Ciekawska wyruszyła na swoją wymarzoną wycieczkę zrobiło się ciemno, właściwie zapadła już noc a to niedobry czas na spacery, zwłaszcza, dla wszystkich małych zwierzątek. Nasza myszka przykucnęła obok krzaka jałowca, zdjęła plecak, położyła go sobie pod głowę i zasnęła, mimo, że była wystraszona. Wcześnie rano obudziło ją słońce, które zdążyło wspiąć się już bardzo wysoko na niebieskie niebo. Gdzieniegdzie tylko pływały po niebie białe obłoczki które wyglądały jak bita śmietana. Panna Ciekawska zarzuciła na ramiona swój plecak, założyła czapkę z daszkiem  i powędrowała przed siebie. Wkrótce znalazła się nad rwącym potokiem który tak naprawdę był tylko maleńkim strumyczkiem. Dla niej była to jednak poważna przeszkoda. Kiedy stanęła nad brzegiem strumyka i zaczęła się zastanawiać jak dostać się na drugą stronę, nagle poślizgnęła się i zaczęła zjeżdżać po mokrej trawie w dół. W nocy , kiedy spała, spadł deszcz i było bardzo ślisko. Wpadła z głośnym pluskiem do wody, która zaczęła ją unosić razem z wypchanym plecakiem i czapką od brata. Na szczęście, podczas ostatnich wakacji tata nauczył ją pływać. Panna Ciekawska zaczęła żwawo machać wszystkimi czterema łapkami. Dzięki temu udało jej się dopłynąć do miejsca, gdzie woda była płytka i wskrobać się na brzeg.  Była przemoczona do suchej nitki, zapasowe ubrania też były mokre, a okruszki, które zabrała ze sobą na drogę do jedzenia, były nasiąknięte wodą. Panna Ciekawska jak niepyszna tym razem musiała wrócić do domu. Postanowiła, że następnym razem staranniej przygotuje się na spotkanie z przygodą i będzie dużo ostrożniejsza.

O Maćku, wojowniczym wodniku ze starego młyna i jego niezwykłych przygodach.



W starym młynie, tuż obok młyńskiego koła, w rwącym strumieniu zagnieździł się ze swoją najbliższą rodziną wodnik Maciek.  Razem z nim w podwodnej chatce zamieszkała wodnikowa żona, Alicja, dwie panny wodniczanki  Gosia i Zosia i mały synek Marcinek. Mieli też psa niezwykłej piękności, czarnego podpalanego kundla, Bleksia, któremu jedno ucho opadało w dół a drugie sterczało do góry i dzięki temu wyglądał jak myśliwy w kapeluszu z piórkiem. Wodnik robił okropnie dużo rabanu a każdą, najdrobniejszą rzecz, ale w gruncie rzeczy było to poczciwe chłopisko i w razie potrzeby służył radą i pomocą rodzinie przyjaciołom i  sąsiadom. Miał jednak zwyczaj wściekania się o wszystko, bo był bardzo wybuchowy...... Kiedy był niemowlakiem jego mama używała do potraw mnóstwo ostrych przypraw więc można powiedzieć, że z mlekiem matki wyssał ostrość papryki i pieprzu . Czasem  wpadał do chatki  zły jak osa, co było jeszcze gorsze .Wtedy broń Boże żeby ktoś się do niego próbował podejść albo odezwać bo Maciek okropnie się złościł. Często miał po prostu kiepski humor i wtedy ni stąd ni zowąd ciskał błyskawicami, które trzeba było gasić wodą. Całe szczęście, że  wody wokoło było bardzo dużo.  Alicja bardzo kochała męża i chociaż wspólne życie z nim przypominało siedzenie na beczce z prochem, to zawsze potrafiła znaleźć sposób żeby Maćka jakoś uspokoić. Musiała też ciągle uspokajać dzieci, żeby zachowywały się grzecznie, szczególnie, kiedy ojciec był zły. Cała trójka należała do gatunku  bardzo żywych dzieci więc można sobie łatwo wyobrazić ile codziennie było w domu wrzawy i śmiechów ale biada, jeżeli po powrocie Maćka było w domu głośno. Kiedy wracał do domu  słychać było nawet trzepot skrzydełek każdej przefruwającej muchy. Jedynie Bleksio, pupilek całej rodziny mógł sypiać nawet na poduszce swojego pana i zawsze uchodziło mu to na sucho.... a kiedy witał pana w drzwiach,  mógł skakać do góry i poszczekiwać wesoło do woli.  Wodnik całymi dniami wędrował po świecie i miał pełne ręce roboty. Miłym ludziom zawsze pomagał kiedy Ci mieli jakiś kłopot i grzecznie go poprosili, ale tym , którzy byli zgryźliwi i niemili dla innych Maciek najchętniej robił różne psikusy mniej lub bardziej przykre ŻEBY W TEN SPOSÓB NAUCZYĆ ICH GRZECZNOŚCI.   Alicja miała przez cały dzień pełne ręce roboty Gosia i Zosia, dwie małe strojnisie ciągle męczyły mamę, żeby szyła im coraz to nowe sukienki a mały synek Marcinek męczył wszystkich żeby ustawiać z nim klockowe budowle, rysować albo czytać mu bajki...... Maciek, jak na wodnika przystało, był bardzo dobrym ojcem i mimo wielu zajęć starał się po poobiedniej drzemce  zawsze znaleźć czas na zabawę z dziećmi. Najwięcej czasu miał dla nich jednak w sobotę albo niedzielę, kiedy nie wędrował po świecie i odpoczywał  w domu.... Wtedy dzieci nie odstępowały go ani na chwilę a radosny śmiech Gosi, Zosi i Marcinka  rozbrzmiewał dokoła i roznosił się echem aż na drugi koniec widniejącego w oddali lasu. Alicja, patrząc na rozpromienione buzie dzieci  i uśmiechającego się spod wąsów męża, promieniała szczęściem BO ZGODA BUDUJE A NIEZGODA RUJNUJE. Maciek był pobłażliwy dla dzieci i bardzo kochał żonę więc strzegł swojej rodziny jak oka w głowie bo naprawdę szczęśliwa i kochająca się rodzina JEST NAJWIĘKSZYM SKARBEM NA ŚWIECIE.

Muchomor



          Muchomor rósł sobie spokojnie w zagajniku sosnowym tuż obok krzaku jałowca. Przed słońcem chronił go czerwony kapelusz w białe kropki. Nieco dalej spod mchu wychodziły właśnie ciemnobrązowe podgrzybki na grubych nóżkach , gdzieniegdzie żółte kurki i sitaki a z drugiej strony jałowca czerwona surojadka.
          W promieniach słońca kapelusze grzybów błyszczały jak polakierowane. Aż dziwne, że nikt ich nie dojrzał i nie zebrał do koszyka (oczywiście poza muchomorem i surojadką).
          Żaden ślimak, choć ślimaki to leśne żarłoki i grzyby stanowią bardzo ważną pozycję w ich codziennym jadłospisie, nie próbował nawet ugryźć muchomora. Omijały go też z daleka wszystkie muchy i inne leśne owady bo przecież był mucho morem.
          Muchomor był coraz bardziej smutny i samotny. Próbował porozmawiać z czerwoną surojadką, która rosłą z drugiej strony krzaka jałowca, ale surojadka z wyższością spoglądała na muchomora i nie miała najmniejszej ochoty z nim się zaprzyjaźnić.
          Pewnego dnia do lasu wybrał się fotograf, szukając wdzięcznych obiektów których zdjęcia  mógłby wysłać na fotograficzny konkurs przyrodniczy. Kiedy zobaczył muchomora wiedział, że jego podobizna na tle sosnowego zagajnika i krzaku jałowca w promieniach zachodzącego słońca będzie najlepszym zdjęciem konkursowym.
          Pozostałe grzyby chciały się teraz zaprzyjaźnić z muchomorem, który zrobił się sławny w najbliższej okolicy, ale muchomor nie potrzebował takich przyjaciół, którzy chcieli się z nim przyjaźnić dlatego, że stał się sławny, a nie ze względu na jego wygląd, zachowanie  i charakter.



niedziela, czerwca 01, 2014

Niebieski rower



          Tuż za domem, miedzy krzakami bzu a trochę połamanym drewnianym płotem stał sobie niebieski rower. Właściwie można powiedzieć że to był kiedyś niebieski rower. Widać było, że lata jego świetności minęły już jakiś czas temu. To był rower Oli, ale Ola wyjechała przeprowadziła się z rodzicami do większego miasta a rower zostawiła u dziadków.
          Wtedy, kiedy dostała go na swoje dziesiąte urodziny był niebieski jak niebo, lśniący i pachniał świeżym lakierem. Miał też błyszczące chromowane koła i kierownicę, wygodne szerokie siodełko, biało niebieskie opony, błyszczący reflektor z przodu a na tylnym zderzak żółty odblask żeby nikt nie uderzył w rower nawet kiedy zapadnie zmrok.  Nikt w całym miasteczku nie miał takiego pięknego roweru.
          Teraz stał sobie samotnie, zupełnie zapomniany, z odpadającą z ramy niebieską farbą, pokrzywionymi, zardzewiałymi kołami, oponami bez powietrza i tylko ze smutkiem podzwaniał co jakiś czas zardzewiałym dzwonkiem. Miał nadzieję, że ktoś go wreszcie znajdzie, naprawi i znów odzyska swój poprzedni wygląd. Tymczasem nikt nie zaglądał na tyły domu więc stał tam sobie porzucony i bardzo samotny.
          Pewnego dnia w domu dziadków Oli pojawił się mały chłopiec, który wprowadził się niedawno do sąsiedniego domu. Trochę mu się nudziło, był mały i jeszcze nie chodził do szkoły, więc postanowił wejść na podwórko sąsiadów. Dziadkom brakowało trochę wnuczki która nie miała teraz czasu tak często u nich bywać jak dawniej, więc z radością powitali swojego małego sąsiada. Karolek, bo tak miał na imię chłopiec zaczął zwiedzać całe podwórko a że wszystko go ciekawiło trafił aż za dom i tam, między krzakami bzu a płotem znalazł rower który kiedyś należał do Oli.

          Dzięki Karolkowi i dziadkowi zapomniany rower Oli został umyty, wyprostowany, pomalowany i wypolerowany. Dostał też nowe opony i wygodne siodełko i znów nabrał dawnego blasku. W ten sposób Karolek zdobył nowego przyjaciela: niebieski rower.

Kleks



          Kiedy nie było jeszcze długopisów ani mazaków, choć to trudno sobie wyobrazić, pisano zwyczajnym piórem ze zwyczajną stalówką, a do pisania używano atramentu, który wlewano do takiej specjalnej buteleczki, która nazywała się kałamarz. Żeby coś napisać trzeba było najpierw umoczyć stalówkę w atramencie, ale bardzo ostrożnie, żeby w zeszycie nie pojawił się kleks czyli plama z atramentu.
          Kleksy to bardzo złośliwe i nieprzewidywalne osobniki i pojawiały się przeważnie tam, gdzie się ich najmniej spodziewano. Kiedy ktoś miał bardzo czyste zeszyty , ładnie pisał i starał się dostać dobry stopień, nagle ni stąd ni zowąd zeskakiwał ze stalówki atrament i pojawiał się na samym środku strony kleks. Taki kleks pozostawał nieczuły na wszelkie prośby i groźby, na próby pozbycia się go z zeszytu. Nie pomagała żadna gumka ani bibuła czyli specjalna bardzo miękka kartka, którą suszyło się zapisane atramentem strony w zeszycie.

          Otóż pewien niezwykle zawadiacki i czupurny kleks zeskoczył sobie ze stalówki w zeszycie Zosi i zajął swoją osobą aż pół strony! Nie pomagały żadne błagania zmartwionej dziewczynki. Pani miała następnego dnia sprawdzać wszystkie zeszyty i Zosi bardzo zależało na tym, żeby mieć ładny i czysty zeszyt. A tu kleks! Kleks czarny jak węgiel i w dodatku potargany. Zosia nie mogła go usunąć ale postanowiła go przechytrzyć. Domalowała mu oczy, uszy, ręce, nogi a na głowie czarny cylinder i…. napisała opowiadanie o niesfornym kleksie, ale o tym poczytacie innym razem….