Translate

czwartek, lipca 17, 2014

Musze opowieści


             Nazywam się Bizia i mieszkam w starym domu z ogrodem  na pierwszym piętrze. To znaczy mieszkamy, bo jest tu całą moja najbliższa rodzina. Babcia, dziadek, rodzice i moje liczne rodzeństwo. Babcia i dziadek to rodzice mojej mamy. Rodzice taty zagapili się któregoś upalnego popołudnia w środku lata, zasnęli na słońcu i pożarło ich jakieś ptaszysko. W ten sposób mam tylko jedna parę dziadków. Mam też mnóstwo ciotek, wujów, kuzynek i kuzynów ale to już dalsza rodzina.
              Nasza rodzina jest całkiem spora.. Teraz właśnie wszyscy obudzili się z długiego, zimowego snu. W zeszłym roku, jesienią, kiedy słońce już tak mocno nie grzało a dni były coraz krótsze, każdy z mojej rodziny znalazł sobie jakiś przytulny kącik do spania. W tym roku już nie mogłam się doczekać kiedy wreszcie wstaniemy. Obudziłam się dużo wcześniej niż wszyscy i okropnie mi się mi się nudziło. Całe szczęście, że położyłam się spać na regale z książkami, więc miałam co robić kiedy wszyscy jeszcze spali. Przy okazji poznałam przemiłą rodzinę moli książkowych, które wieczorami opowiadały mi przeczytane przez siebie bajki i różne ciekawe historyjki.  No i dzięki temu doczekałam się wiosny kiedy obudziła się wreszcie cała moja rodzina.  Dobrze że mieszkamy w domu bo wiosna w tym roku jest zimna. Podobno zbliża się lato, ale co chwila leje deszcz, wieje wiatr, noce są zimne i wcale nie wygląda na to, że będzie cieplej.
              Mieliśmy w tym roku spędzać lato u naszych kuzynów ze strony taty, Gzów.  Oni zapraszają nas co roku. Gzy mieszkają na mazurskiej wsi, w pięknym domku pod lasem, ale chyba w tym roku nie ruszymy się ani na krok z domu. Domek Gzów jest biały, a wokół niego rosną piękne, różnokolorowe malwy na wysokich łodygach. Byliśmy u nich w zeszłym roku, dwa lata temu i jeszcze dawniej. Prawie każde lato spędzamy u nich. Na wsi jest czyste powietrze, pachną kwiaty na łąkach i na polach, a kłosy zbóż dostojnie pochylają na wietrze głowy. Jest też świeże mleko prosto od krowy. Pycha! Trzeba tylko uważać, żeby nie napić się od razu zbyt dużo mleka bo wtedy człowiek (przepraszam, mucha) robi się zbyt gruby, ciężki brzuch go przeważa, można wpaść w sam środek wiadra z mlekiem a to jest bardzo niebezpieczne. W tym wiadrze można się po prostu utopić. To przytrafiło się kilka lat temu jednemu z moich starszych braci… Mama, tata, babcia i dziadek krążyli nad tym wiadrem ale niestety nie udało im się uratować mojego brata.
              Na wsi czyhają na nas też inne poważne niebezpieczeństwa. Przede wszystkim lep na muchy, który pachnie tak słodko i apetycznie, że niektórzy nie bacząc na niebezpieczeństwo dają się skusić i już po nich! Przysiadają na lepie ale nie ma odwrotu. Niektórym , jeżeli przysiedli bardzo lekko czasem daje się oswobodzić i odfrunąć. Inni, którzy nie potrafią się opanować i  rozpaczliwie zaczynają się szamotać  przylepiają się coraz mocniej i … zostają w pułapce na zawsze! Równie niebezpieczne bywają packi na muchy. Siadamy sobie gdzieś spokojnie, a tu nagle, prosto z góry, zupełnie niespodziewanie spada na nas taka packa. Jeżeli ktoś w porę ją dojrzy i krzyknie : uwaga, packa! to udaje nam się uratować. Jeżeli ktoś się zagapi i w porę nie ucieknie to sami wiecie jak to się może smutno skończyć.
              Przez cały czas cała moja rodzina ma jakieś zajęcia. Ja najbardziej lubię pomagać mojej babci w kuchni. Babcia zakłada codziennie czysty fartuch, spina porządnie włosy i myje dokładnie ręce (no oczywiście że to są łapki) zanim zabierze się do gospodarowania w kuchni. Mnie też babcia zakłada codziennie czysty, kolorowy fartuszek ukrochmalony i wyprasowany. Ludzie myślą że jesteśmy brudne, ale to nieprawda. Brudzimy się tylko wtedy, kiedy oni są brudasami i nie posprzątają w kuchni. Nie jesteśmy też wcale namolne. Szukamy tylko w kuchni pożywienia dla naszej zawsze sporej gromadki.

              Coraz trudniej nam jest z babcią cokolwiek zdobyć, bo nie jesteśmy takie bezczelne jak nasza kuzynka ciotka Robacznica która siada gdzie popadnie i w dodatku natychmiast składa jajka. Ohyda! Fruwamy więc sobie z moją babcią po kuchni pobrykując wesoło i przysiadając to tu to tam.  Nie włazimy też gdzie tylko się da, jak nasze kuzynki Owocówki. Te pojawiają się nagle nie wiadomo skąd, jakby wyrosły spod ziemi jak tylko poczują świeże owoce. Chyba mają jakiś radar który jest nastawiony na świeże owoce.  Są małe, ale sprytne, nadlatują tak cicho, że nikt tego nie zauważa i nagle ni stąd ni zowąd jest ich cała gromada. My, zwykłe domowe muchy, mamy swoje zasady i z góry ustalony regulamin którego się trzymamy. Nigdy nie wciskamy się do szafek, puszek czy słoików, nie psujemy jedzenia i cieszymy się z tego, co znajdziemy na wierzchu. Wystarczą nam drobne okruszki, kropla dżemu czy miodu, kropelki rozlanej wody. Musimy się zawsze bardzo spieszyć, żeby zebrać coś do jedzenia zanim ludzie posprzątają kuchnię i pozmywają naczynia. Te ich płyny do mycia naczyń czy do czyszczenia szafek i blatów kuchennych  są okropne! 

sobota, lipca 05, 2014

Historia pewnego wesołego diabełka o złotym sercu.

     Pewnie nikt z Was  nie zna prawdziwej historii Bartusia, wesołego diabełka o złotym sercu. Myślę, że ja  też nie poznałabym tej całej historii, gdybym nie wybrała się pewnego dnia do parku na wieczorny spacer z moim psem. Tego dnia niebo było pewne gwiazd które lśniły ,  mrugały wesoło i tańczyły w swoich złotych sukienkach wokół uśmiechniętego od ucha do ucha grubiutkiego księżyca w pełni. Po niebie przepływały wieczorne obłoki i momentami zdawało się, że księżyc mruga porozumiewawczo tak, jakby chciał mi dać coś do zrozumienia. 
Mój pies biegał sobie bez  smyczy bo wokół było zupełnie pusto i nie bałam się żadnej psiej awantury. Nagle usłyszałam coś, jakby cichutki płacz i  wycieranie nosa. Przystanęłam, rozejrzałam się uważnie dookoła, ale  zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Przysłuchiwałam się jeszcze przez chwilę, ale nic już nie było słychać, gdy nagle...... coś błysnęło w dziupli starej topoli obok której właśnie przechodziłam. Mój pies był już daleko i wcale nie zainteresował się ani tym że przystanęłam, ani tym, że zostałam z tyłu. Udałam, że patrzę w zupełnie inną stronę i nagle bardzo prędko odwróciłam głowę w stronę starej topoli. Oniemiałam.
Na brzegu dziupli siedział sobie,  machając tłuściutkimi nóżkami w czerwonych wełnianych skarpetkach mały, czarny, rozczochrany diabełek. Ubrany był w czerwone porteczki na szelkach i w bawełnianą koszulkę w żółto granatowe pasy. Miał czarne, błyszczące oczka z bardzo długimi rzęsami a na główce małe, ledwie widoczne złotawe różki. Wprawdzie uśmiechał się do mnie, ale od razu  było widać, że przed chwilą jeszcze płakał. Diabełek popatrzył na mnie swoimi żywymi oczkami i uśmiechnął się jeszcze bardziej. Ja też uśmiechnęłam się do niego  i wyciągnęłam w jego stronę rękę a on wskoczył mi na ramię a potem wsunął się do kaptura mojej zimowej kurtki. Pewnie był zmarznięty. Wprawdzie  od kilku dni pachniało już porządnie wiosną, ale  nocami i nad ranem wciąż jeszcze zamarzały kałuże.
Bartuś, bo tak miał na imię mały diabełek wyciągnął się wygodnie w moim kapturze i zaczął mi na ucho opowiadać swoją historię. Zaczęłam uważnie słuchać spoglądając na niego co jakiś czas, BO KIEDY KTOŚ DO NAS MÓWI POWINNIŚMY PATRZYĆ MU PROSTO W OCZY, chociaż to było trudne bo siedział właściwie obok mnie a nie przede mną. Diabełek chciał mi opowiedzieć wszystko od razu . Zaczął tak szybko mówić, że początkowo zupełnie nic nie mogłam go zrozumieć. Mówił , mówił i mówił coraz szybciej i szybciej, aż zakręciło mi się w głowie. Musiałam mu przerwać CHOCIAŻ TO BARDZO NIEŁADNIE PRZERYWAĆ JEŻELI KTOŚ MÓWI i poprosić, żeby opowiedział wszystko powoli, jeszcze raz  od samego początku.
Bartuś była najmłodszym diabełkiem w piekle więc musiał się dużo uczyć jak się stać starym, bardzo złym diabłem. Najpierw zamiatał całe piekło i zbierał papierki z podłogi żeby było czysto i porządnie. Potem najstarszy, najbardziej zły diabeł z najdłuższymi rogami wezwał go do siebie i wysłał na ziemię, żeby straszył dzieci okrrrrrrrrrrrooooooopnie złymi minami , pokazywaniem języka i robieniem zeza. Ale Bartuś był bardzo dobrze wychowanym diabełkiem i wiedział doskonale, że takie zachowanie jest bardzo niegrzeczne. Poza tym, kiedy stanął sam przed lustrem i na próbę zrobił taką okropnie złą minę to sam się tak bardzo wystraszył, że z nóżek pospadały  mu z wrażenia jego ukochane, czerwone skarpetki. Wtedy mały diabełek  postanowił, że nie będzie już nigdy więcej robić takich paskudnych min tylko będzie rozdawać dookoła uśmiechy, takie słodkie, z dołkami w policzkach. Jak postanowił tak zrobił  i wszyscy na jego widok też się uśmiechali, nawet w najbardziej pochmurny dzień, a potem zaczęli go nazywać diabełkiem o złotym sercu.
Kiedy najstarszy, najbardziej zły,  diabeł z najdłuższymi rogami a był to sam naczelnik piekła Belzebub,  dowiedział się co Bartuś wyrabia na ziemi zrobił się zły jak najbardziej jadowita osa. Podobno najpierw biegał po całym piekle i wrzeszczał jak opętany, później przez tydzień nie odzywał się do nikogo tylko chodził tam i z powrotem trzymając ręce założone z tyłu i okropnie zgrzytał ze złości zębami. Wreszcie chwycił się za głowę i wrzasnął żeby natychmiast przyprowadzić do niego małego diabełka który, jak mówią,  podobno ma złote serce. Na widok Bartusia i jego roześmianej buzi ze słodkimi dołeczkami sam Belzebub nie mógł się powstrzymać, żeby się nie uśmiechnąć, chociaż odwrócił się tyłem żeby nikt tego nie dojrzał i temu staremu draniowi trochę zmiękło serce. Dlatego też nawet nie skrzyczał małego diabełka tak, jak zamierzał, ale pociągnął go za ucho, dał lekkiego klapsa w pupę i po prostu wyrzucił z piekła na ziemię bo mały diabełek o złotym sercu już nie mógł zostać prawdziwym  diabłem.

Bartuś znalazł się zupełnie sam, w ciemnym parku, było mu w dodatku zimno więc okropnie się nad sobą rozżalił i zaczął płakać. Wtedy właśnie usłyszałam jego płacz i znalazłam go w dziupli starej topoli.  Oczywiście zabrałam go ze sobą do domu, dałam kubek ciepłego mleka, nakarmiłam i ułożyłam spać. Odtąd mam swojego prywatnego, wesołego, małego diabełka, który nie pozwala mi się niczym martwić. 

wtorek, lipca 01, 2014

Dlaczego Lis Chytrus nie lubi zielonych parkanów


              Już z daleka od głównej drogi było widać niewielki żółty domek z zielonym dachem i zielonymi okiennicami. Domek miał dwoje drzwi i sześć okien: cztery na parterze i dwa na poddaszu. Przed domem rozciągał się ogród z mnóstwem różnokolorowych kwiatów. Na samym środku ogrodu był okrągły klomb z krzakami dzikiej róży, których kwiaty swoim zapachem wabiły wszystkie okoliczne pszczoły.
              Z tyłu domu znajdowało się ogromne podwórze. Na końcu podwórza stały wszystkie budynki potrzebne w gospodarstwie: obora, stodołą, stajnia i kurnik. Dalej rozciągały się pola i łąki, które sięgały aż do pobliskiego lasu.               Całe gospodarstwo było ogrodzone drewnianym parkanem pomalowanym na zielono, podobnie jak okiennice.
              W żółtym domku mieszkała pięcioletnia Julka ze swoimi rodzicami i starszym bratem, Piotrkiem. Piotrek miał dwanaście lat, ale był wysoki i wszyscy myśleli, że jest starszy. Cała rodzina przeprowadziła się z miasta na wieś kiedy rodzice Julki stracili pracę. Miasto leżało jednak niedaleko więc w razie potrzeby można było do niego szybko dojechać autobusem a nawet rowerem. Właściwie wieś leżała tuż za granicami miasta.
              Razem z Julką, Piotrkiem i ich rodzicami w domu mieszkali jeszcze kotka Tosia, łasa na pieszczoty i wiecznie głodna oraz pies Rudy, stróż i obrońca domu, zawsze czujny. Rudy szczekał donośnie gdy tylko ktoś spoza domowników postawił nogę na ich podwórzu. To byli domownicy.
              Poza tym był koń, dwie krowy, cielak, owca, koza, maciora z pięcioma łaciatymi prosiętami i stado drobiu.
              Drób mieszkał w kurniku. Na grzędach siedziały kury i przystojny kogut w kwiecie wieku, który miał głos jak dzwon a jego pianie słychać było w całej okolicy a nawet w środku lasu który było widać w oddali. Kaczki, indyczki , gęsi i maluchy czyli kurczaki i kaczęta spały w gromadce w rogu kurnika wymoszczonym sianem.
              Kogut pierwszy zrywał się ze snu, kiedy jeszcze było prawie ciemno, wyfruwał przez specjalny otwór na dach  kurnika i piał tak głośno, ze wszyscy zrywali się ze snu na równe nogi. Wiadomo było, ze pora wstawać i przywitać nowy dzień.
              Na wsi żyło się o wiele spokojniej niż w mieście, gdzie każdy pędził na złamanie karku w swoją stronę, a do autobusu czy tramwaju ciężko było wsiąść, szczególnie rano,  kiedy wszyscy spieszyli się do pracy albo do szkoły.  Zanim wszyscy domownicy usiedli do śniadania, na łąkę za domem, czyli na pastwisko,  wyprowadzano konia, krowy, cielaka, owcę i kozę, a drób wypuszczano na podwórze.
              Na środku podwórza, podobnie jak na łące, stały duże koryta ze świeżą wodą, żeby zwierzęta zawsze mogły się napić kiedy tylko chciały. W kącie podwórza, w pobliżu kurnika stały miski z wodą i jedzeniem dla drobiu. Kaczki najbardziej lubiły rzęsę, czyli rośliny wodne, które wybierało się grabiami z powierzchni pobliskiego stawu, kury, indyczki i gęsi wolały ziarno ale nikt nie gardził gotowanymi kartoflami.
              Po śniadaniu Piotrek szedł do szkoły a Julka zostawał z rodzicami w domu. Tata dostał jakąś pracę zleconą (był architektem) więc siedział przed komputerem, a mama z Julką zajmowały się gospodarstwem.
              Ptactwo chodziło sobie przez cały dzień po podwórzu. Na czele kroczył kogut z dumnie podniesionym dziobem , czerwonym grzebieniem na głowie i pięknym, mieniącym się w słońcu różnymi kolorami ogonem. Chodził ostrożnie, żeby przypadkiem nie zgubić z ogona, który był jego chlubą na cała okolicę, ani jednego pióra. Za nim szły w określonym porządku jedna za drugą, od najstarszej do najmłodszej kury, gromadka kurcząt, Następnie kaczor, kaczki i kaczęta, wreszcie stadko indyczek. Te ostatnie szły gromadą i okropnie głośno się zachowywały, jak to indyczki. Gęsi nie zadawały się z całą resztą i spędzały czas w drugim końcu podwórza.
              Pewnego razu, w samo południe, kiedy całe podwórkowe towarzystwo trochę rozleniwione słońcem zażywało południowej drzemki, tuż za parkanem obok kurnika mignęło coś czerwonego, co wyglądało jak język ognia. Rudy, który drzemał sobie jak wszyscy, ale co jakiś czas uchylał lewe albo prawe oko i rzucał baczne spojrzenie na podwórze, skoczył na równe łapy i zaczął zaciekle ujadać. Na podwórzu zrobił się rwetes, gospodarz usłyszał hałas, wyskoczył z domu, podbiegł do parkanu który obszczekiwał Rudy, ale nikogo tam nie było. Pomyślał więc, że psu musiało się coś przyśnić.
              Tymczasem to lisia kita zamigotała w słońcu. Lis Chytrus właśnie został młodym ojcem i w poszukiwaniu jedzenia dla samicy i lisiąt zapuścił się aż pod zielony parkan. Oniemiał z wrażenia, kiedy zobaczył ile przysmaków znajduje się tuż za nim: kogut, kury, kurczęta, kaczki, kaczęta, indyczki i gęsi. Lis ucieszył się, że trafił na tak dobrze zaopatrzoną spiżarnię dla swojej rodziny i z zadowolenia machnął kitą czyli ogonem, ale niestety poczuł go Rudy i spłoszył szczekaniem, a przy wyrwał z południowej drzemki całe podwórko. Lis uciekał przez łąkę i pola ile sił w łapach, klucząc na wszelki wypadek, żeby pies go nie dogonił.
              Lis Chytrus jednak postanowił jeszcze tu wrócić.  Nie mógł sobie odmówić takich smakowitości. Jak postanowił tak zrobił. Podczołgał się polami w środku nocy pod zielony parkan. Tej nocy, chociaż to było lato, niebo było nieco zamglone więc gwiazdy i księżyc nie świeciły tak jasno jak zwykle. Lis Chytrus nie przewidział jednak, że tym razem na podwórzu będzie czekał na niego Rudy, który czuł się odpowiedzialny za bezpieczeństwo domowników i wszystkich mieszkańców gospodarstwa. Pies był tego dnia bardzo niespokojny, kręcił się w kółko. Co chwila prosił, żeby go wypuścić na dwór to znów drapał w drzwi, żeby wejść do domu. Po prostu nie mógł sobie znaleźć miejsca. Wreszcie wieczorem postanowił spać na ganku, ale potem przeniósł się na miejsce obok kurnika, zupełnie, jakby coś przeczuwał i spodziewał się nocnej wizyty nieproszonego gościa - Lisa Chytrusa.
              Rudy drzemał, ale był czujny. Nagle podniósł lewe ucho. Usłyszał jakby ciche drapanie i poczuł nieznany mu obcy zapach. Chytrus, z drugiej strony płotu, tuż pod jego nosem, delikatnie, niemal bezszelestnie, podkopywał się, żeby dostać się do kurnika, gdzie spało całe ptactwo. Ślinka ciekła mu z pyska na sama myśl uczty, jaką przygotuje dla siebie i swojej rodziny, kiedy wreszcie dostanie się do tego kurnika.
              Rudy postanowił spokojnie poczekać, aż Chytrus będzie już prawie w kurniku. Kiedy lis schował się już w wykopanej przez siebie dziurze i od wnętrza kurnika dzieliły go zaledwie centymetry, Rudy przeskoczył  przez płot, stanął w miejscu otworu wykopanego przez Chytrusa i zaczął ujadać na cały głos. Jego szczekanie postawiło wszystkich na równe nogi. W oknach domu zapaliły się wszystkie światła, gospodarze wyskoczyli na podwórze, a mieszkańcy kurnika zaczęli piać, gdakać, kwakać i gulgotać. Chytrus nie wiedział co się dzieje ale nie miał już odwrotu. Z tyłu, przy wykopanej przez niego dziurze stał pies, więc wykonał jeszcze dwa ruchy łapą i znalazł się w samym środku kurnika, gdzie nikt już nie spał. Na powitanie wskoczył mu na kark kogut, wczepił się w niego pazurami  i zaczął go swoim ostrym dziobem tłuc gdzie popadnie. Przyłączyły się kury, kaczki i indyczki. Gospodarze otworzyli kurnik i zapalili światło. Chytrusowi jakimś cudem udało się wyrwać z pułapki i przeskoczyć przez płot. Tam czekał na niego Rudy, który zaczął go gonić.

              Chytrus, ledwo żywy z przerażenia, pokłuty i podziobany pędził do lasu jak niepyszny. Niedawno cieszył się, że znalazł miejsce, w którym będzie mógł zaopatrywać rodzinę w smakowite jedzenie. Tymczasem tak się wystraszył, że postanowiła omijać zielone parkany ogromnym łukiem. Ta lekcja nie poszła na marne.