Kiedy nie było jeszcze długopisów ani mazaków, choć to trudno sobie wyobrazić,
pisano zwyczajnym piórem ze zwyczajną stalówką, a do pisania używano atramentu, który wlewano do takiej specjalnej buteleczki, która nazywała się kałamarz.
Żeby coś napisać trzeba było najpierw umoczyć stalówkę w atramencie, ale bardzo
ostrożnie, żeby w zeszycie nie pojawił się kleks czyli plama z atramentu.
Kleksy to bardzo złośliwe i nieprzewidywalne osobniki i pojawiały się
przeważnie tam, gdzie się ich najmniej spodziewano. Kiedy ktoś miał bardzo
czyste zeszyty , ładnie pisał i starał się dostać dobry stopień, nagle ni stąd
ni zowąd zeskakiwał ze stalówki atrament i pojawiał się na samym środku strony
kleks. Taki kleks pozostawał nieczuły na wszelkie prośby i groźby, na próby
pozbycia się go z zeszytu. Nie pomagała żadna gumka ani bibuła czyli specjalna
bardzo miękka kartka, którą suszyło się zapisane atramentem strony w zeszycie.
Otóż pewien niezwykle zawadiacki i czupurny kleks zeskoczył sobie ze stalówki w
zeszycie Zosi i zajął swoją osobą aż pół strony! Nie pomagały żadne błagania
zmartwionej dziewczynki. Pani miała następnego dnia sprawdzać wszystkie zeszyty
i Zosi bardzo zależało na tym, żeby mieć ładny i czysty zeszyt. A tu kleks!
Kleks czarny jak węgiel i w dodatku potargany. Zosia nie mogła go usunąć ale
postanowiła go przechytrzyć. Domalowała mu oczy, uszy, ręce, nogi a na głowie
czarny cylinder i…. napisała opowiadanie o niesfornym kleksie, ale o tym poczytacie
innym razem….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz